Niemiłość

Taka to ona. Niezbyt nachalna, przychodzi niespodziewanie. Zagnieżdża się, zapuszcza korzenie. Najpierw jak małe nasionko, wypuszcza cienkie i słabe żyłki pod ziemią, pod skórą tam, gdzie nie widać. Jeszcze nie wiesz, że wyrośnie z tego piękny kwiat. Ale tylko dla Ciebie. Inni mogą powiedzieć, że byle jaki, mdły, bez koloru. Taki zwyczajny. Przy dobrych wiatrach ktoś pozazdrości – ze chociaż coś Ci wyrosło.

Będą mijać dni, tygodnie, lata, a Twoja roślina nie więdnie, nabiera koloru, jak policzki rumieńców przy pierwszych muśnięciach słońca. Pielęgnujesz ją, obiecujesz trwać w słońce i deszcz, i w huraganowy wiatr. Zawsze otwiera liście w Twoją stronę, jakby żywiła się Twoją obecnością.

Wiosna, lato, jesień zima, luty, sierpień, grudzień.  Rok, po roku. Trwacie tak w tej wzajemnej serdeczności, wspieracie się. Twój krwioobieg przesycony zielonym chlorofilem, a w Twojej roślinie w liściach płynie Twoja krew. Symbioza ciał. To nie miłość. Niemiłość – przyjaźń.

Tak to czułam – jakby mi ktoś wyrwał kawałek serca. Rana po utracie przyjaciela nigdy się nie zabliźnia. Mija rok, dwa czy pięć. Niech tylko ktoś poruszy tę czułą strunę, spróbuje zająć to miejsce, spróbuje zapuścić chociaż jeden wątły korzeń. Ale Twoja gleba jest jałowa, dzika i nieprzyjazna. Nic nie chce w niej rosnąc. Warunki jak na obcej planecie. Tylko kto powiedział, że na Marsie nie ma życia? Może po prostu jeszcze go nie widać. Jeszcze go nie rozpoznaliśmy. Jeszcze nie poznaliśmy siebie.

To pierwsze źdźbło trawy wiosną, pierwszy karłowaty przebiśnieg w lutym – daje nadzieję, że nawet w warunkach skrajnie złych niemożliwe staje się możliwe. A przyjaźń będąca cichą obietnicą bycia razem może trwać. Nawet gdy jest źle.

Ja w to nie wierzyłam, ale goździki mi zakwitły w w grudniu. W przymrozkach na tarasie. Mi – tej której kwiatki więdną jeszcze zanim przekroczę z nimi próg mieszkania. Goździki. Zimą. Tak mnie ujęły tą walką, że wzięłam je do domu, mimo, że późnym latem takie biedne i zmarnowane skazałam na unicestwienie przez ostre zęby mrozu.  Wybaczyły mi tę jesienno-zimową banicję i szczerzą się pięknymi, pełnymi pąkami różowych kwiatów.

Najbardziej bolesne w utracie przyjaciela nie jest to, że tracimy przeszłość – mamy przecież wspomnienia. Nie to, że dziś ona czy on nie siedzi obok nas. Przyjaźń to przecież nie bycie nierozłącznym. Najmocniej boli brak wspólnej przyszłości. Wiąże gardło w supeł, a słowa grzęzną w miękkim błocie niewypowiedzianej tęsknoty. Odkrywa się nasza naga i bezbronna słabość.

A Wy? Dacie sobie przyszłość?

Czy ja Cię chociaż lubię?

Wchodzisz do klasy, do sali, do nowej pracy i towarzyszy Ci lęk. Czy ci ludzie Cię zaakceptują, czy Cię polubią? Czy będą mieli o Tobie dobre zdanie? A może od pierwszego poznania zostaniesz wyrzucony poza margines, zaszufladkowany, wyalienowany. Nikt Cię nie polubi, nikt nie będzie szanował. Trochę straszne, co? Chyba każdy się tego obawia, albo obawiał na pewnym etapie swojego życia. Jedni mają takie przykre wspomnienia związane z okresem wczesnoszkolnym, dla innych to dojrzewanie było najcięższe, a jeszcze inni zupełnie nie odnaleźli się w namiastce dorosłego życia czyli studia, a jeszcze później praca.

W tym szufladkowaniu ludzie potrafią być okrutni. U małych dzieci jest to o tyle wybaczalne, że generalnie nie są świadome jaki wpływ na drugiego człowieka ma jawne okazywanie dezaprobaty. Inaczej sprawa ma się wśród młodzieży czy dorosłych. Tak – dorośli też potrafią świadomie ignorować i wyrzucać poza zamknięty krąg zrozumienia osoby ze swojego otoczenia. Czy to na uczelni, czy w pracy, ale nawet w obrębie rodziny.

Mało kto zdaje sobie sprawę z długofalowych konsekwencji takich układów międzyludzkich. Jak ciężko może być takiemu outsiderowi, zwłaszcza jeżeli jest nim nie z własnej introwertycznej woli. Z resztą, introwertycy również chcą być akceptowani przez grupę. Nawet jeśli na swoich zasadach i bez przesadnie bliskich kontaktów.

Nie ukrywam, że przez znaczną część swojego życia również byłam mega lękliwą i nieufną osobą. Akceptacja otoczenia miała dla mnie ogromne znaczenie i jakikolwiek niuans powodujący zwątpienie w przynależność do grupy, powodował u mnie złe samopoczucie. Oczywiste, że każdy chce być fajny, akceptowany i lubiany.

Ogromna część ludzi ma tendencje do uzależniania swojego samopoczucia i samooceny od tego jak postrzegają nas inni. Czym innym jest konstruktywna, obiektywna opinia związana np. z brakiem jakiejś naszej umiejętności, a czym innym jest bezpośredni wjazd na psychikę i kategoryzowanie ludzi na fajnych i niefajnych, tylko przez pryzmat cech charakteru, które dominują w grupie np. rówieśniczej.

I teraz panaceum na całe zło tego świata. Wiecie jakie? Do mnie to przyszło z czasem i przepracowaniem całego strachu o dezaprobatę. Oczywiście ktoś może zarzucić mi, że to nie takie łatwe, że się nie da, że nie każdy tak potrafi. Oczywiście, to nie jest łatwe i zajmuje dużo czasu, a i efekt nie jest wielce spektakularny, bo właściwie na zewnątrz zmiana jest prawie niezauważalna.

Ale to my mamy tę zmianę zauważyć. Ta zmiana polega na tym, że nie martwię się już o to, czy ktoś mnie lubi, nie czekam na akceptację, nie wpływa to na moje samopoczucie, nie próbuję nikomu się spodobać, zdobyć czyjegoś uznania. Mam swój ogródek i ludzi, dla których jestem ważna, i ta relacja jest odwzajemniona. To ma dla mnie znaczenie. I to ja, wchodząc w nowe otoczenie wybieram i decyduje czy lubię tych ludzi czy nie. To oczywiście nie znaczy, że jestem zupełnie niewrażliwa na komentarze, ale nie przejmuję się tym utartym „co ktoś sobie o mnie pomyśli”. No nie. I już. I wam też tego życzę. To naprawdę świetne uczucie, a przy wigilijnym stole doprawdy bardzo przydatne – żadna uwaga o kolejny kawałek serniczka nie naruszy waszej samooceny. Pamiętajcie, że na serniczek jest osobny żołądek. W serniczku jest moc i od serniczka się nie tyje. CZARY!

Photo by Felix Mittermeier on Pexels.com

Prezenty. Za darmoszkę

Trauma. Z tym kojarzy mi się dzisiejsza wizyta w jednym z domów rozpusty, czy tam domów handlowych. Musicie wiedzieć, że autentycznie nienawidzę, nie cierpię, nie znoszę wizyt w galeriach handlowych. Jeżeli się da – kupuję wszystko przez internet. Obce mi są tłumne wycieczki i zjazdy rodzinne na wyprzedaże, czarne piątki i różowe soboty. Niet. Dziś niestety wyższa konieczność zmusiła mnie do takiej podróży krajoznawczej. A uwierzcie mi – czułam się jak w jakimś skansenie, czy zoo – zupełnie obco.

      Wiem, że jest okres przedświąteczny i połowa społeczeństwa dostaje białej gorączki i wypieków na myśl o tym, ile rzeczy trzeba kupić! Olaboga. I tak poruszam się pośród niemal obłąkanych dusz. Ale niezupełnie – w oczach furia i szaleństwo. W tę alejkę po cukier, a w tę po polewę do pierników!

                Zastanawia mnie jedno – jak ci ludzie przeżyli cały rok? Nie jedli? Nie pili? Nie korzystali z kosmetyków do higieny osobistej? Zdaje sobie sprawę, że przygotowanie kolacji wigilijnej wymaga większych zakupów, ale błagam – wyprawa jak na wojnę, pośpiech, wszystkich produktów trzeba nabrać na zapas. I to wszystko na 2 tygodnie przed świętami? Chociaż z relacji znajomych wiem, ze ponoć taki stan utrzymuje się już od kilku weekendów. Właściwie gdy dogasa ostatni znicz po 1 listopada – w witrynach sklepowych już cieszą się do nas Mikołaje i inne rozpustne aniołki.

                Wróćmy do sklepu – na wpół-obłąkani myśliwi w poszukiwaniu mąki i zabawek przeciskają się przez alejki, ocierając się o siebie niczym młodzież w stołecznych Hybrydach. Hulaj dusza, piekła nie ma. A nie sorry – COVID-a nie ma. I tu nasunęła mi się taka katastroficzna refleksja. Nikt nie spodziewał się, że w XXI wieku zostaniemy zamknięci w domach, zamaskowani, anonimowi, z ograniczoną wolnością i światem przewróconym do góry nogami. Nikt się nie spodziewał, nikt nie uwierzyłby w to jeszcze rok temu. Ale jednak to się wydarzyło i musimy pogodzić się z takim stanem. Przejściowym, ale jednak. Więc wyobraźmy sobie, ze cała ta zakupowa szarańcza nagle otrząsa się w rzeczywistości, w której nie ma kont bankowych. Z większą lub mniejszą ilością zer, przed przecinkiem. W jednej sekundzie nie możemy kupić pierdyliarda lalek, zabawek, ciuszków, perfum i skarpetek. I co teraz? Co podarujemy bliskim? Jak zapełnimy tę lukę materialnych prezentów, trafionych bardziej lub mniej.

Dla jednych ulga – wreszcie budżet się nie liczy, wreszcie nikt nie pomyśli, że prezent lichy, tani. Wreszcie rozwiną skrzydła i pokażą co im w sercu gra. Jeden może przygotuje piosenkę dla mamy, zamiast tych perfum, jak co rok. Ktoś inny może namaluje obrazek, zamiast butelki whisky czy innego umilacza-rozpraszacza czasu.

                Drudzy natomiast – strach, pożoga. Co zrobić? Przecież odpowiednią kwotą pieniędzy można zapełnić tę lukę, ten brak bliskości. Wystarczy odpowiednio drogi prezent pod choinką i rekompensujemy bliskim brak czasu i więzi przez większą część roku.

                A wy co moglibyście ofiarować bliskim, gdyby to nie zasobność portfela wpływała na jakość prezentu? Może czas – zamiast scrollować facebooka wieczorami, to usiąść razem z kubkiem herbaty czy tam innej cieczy wysoko, bądź niskoprocentowej i porozmawiać? Powspominać? Zapytać co słychać? Dowiedzieć się co u tej drugiej osoby, z którą może akurat mieszkamy, słychać? I naprawdę chcieć poznać odpowiedź? Taki prosty podarunek, jak czas.

                 A może bliskość czy intymność?  Kiedy ostatnio się przytulaliście? Ze swoją drugą połówką, a może z przyjacielem, lub bratem. Można dać im album ulubionego zespołu, a można po prostu być, podzielić się czasem i pozwolić bliskiej osobie, by bez wstydu i skrępowania opowiedziała o swoich zmartwieniach i radościach. Bez uprzedzeń otworzyć się na wszystkie odcienie człowieka, który jest przy nas.

                Może Twoja relacja z kimś ucierpiała? Nie jest Wam po drodze, może jest między Wami jakieś napięcie, niewyjaśnione sprawy, kłótnie skończone wpół zdania. Przebaczenie – co powiesz na taki prezent pod choinką? Może to Ty bijesz się ze sobą by zakopać wojenny topór, lub czekasz, aż ktoś wybaczy Ci Twoje potknięcia. To nic nie kosztuje.  Ot, tylko tyle i aż tyle.

          Masz z kimś świetną relację. Jesteście jak bratnie dusze, a Ty wciąż podświadomie tę osobę odsuwasz. Bo rodzina, bo dzieci, bo praca, bo nie ma czasu. Wiem, że przyjaźń nie rodzi się z dnia na dzień, ale wiem też, że część z nas odkłada to „na lepsze czasy”. Gdy będziemy mieć więcej wolnego, szczęścia, ochoty, a ustawienie księżyca i okoliczności będą sprzyjać. A może lepszych okoliczności niż teraz – już nie będzie?

                Są też oczywiście bardziej przyziemne prezenty, nie wymagające zasobnego portfela, które niejeden i niejedna z nas chętnie znalazłby pod choinką. Całus? Śniadanie do łóżka? Wspólny spacer? Zabawa z dzieckiem nieprzerywana zaglądaniem w telefon? Podróż donikąd o zachodzie słońca? Może wreszcie spełnisz jego erotyczną fantazję, lub Ty jej? Do tego nie trzeba więcej, niż chęci. Czasem wystarczy zmyć naczynia lub zabrać dzieciaki na spacer, gdy ona chce odespać ciężką noc.

Pomyślcie o tym, co moglibyście ofiarować bliskim, gdyby to nie stan konta determinował jakość i wartość prezentu. Możesz chcieć nauczyć się chińskiego, może chcesz umieć latać. To wszystko jest możliwe, ale najpierw…

Ściskam Was. W ten przedświąteczny, nieco dziwny i inny niż zwykle czas. Ho, ho, ho.


Photo by cottonbro on Pexels.com

To kiedy trzecie? Hm?

Siedzę sobie zawinięta w ciepły koc, zdrowa, z kubkiem gorącej herbaty, kiwam sobie stopą w rytm przyjemnej nuty w słuchawkach. I tak myślę – no fajnie, mam wszystko o czym marzyłam, a nawet więcej. Skupiając się tylko na aspekcie macierzyństwa – za ścianą śpią słodko dwie moje poczwarki. Dwie, podkreślam, a dlaczego?

Wróćmy do pytania zadanego w tytule i cofnijmy się trochę w czasie. Był piękny, pachnący maj. Powietrze przesycone wilgotnym, zielonym zapachem. Zielono pachnie wiosna, jakby ktoś miał wątpliwości. Był wymarzony, kameralny ślub i żyli długo i szczęśliwie. Ha, ha. Pomijając fakt, że właściwie większość się zgadza, to jak możecie się domyślić, jeszcze zanim przysięgliśmy sobie nie-sakramentalnie zobowiązanie do wspólnego kroczenia przez życie…to już zaczęły się pytania „to kiedy dzidziuś?”.

Przyznam, że jako młodej, świeżo upieczonej mężatce nie robiło to na mnie wrażenia. Ot, zwykłe kurtuazyjne pytanie. Przecież skoro ślub to i dzieci, oczywista oczywistość. Bez wnikania w szczegóły – 5 lat później mamy dwie cudowne córki, i jak wiecie, mimo ich ognistych temperamentów, nie zamieniłabym tego na nic innego.

Ale ciąże, zdrowotne zawirowania i dramaty około ciążowe to nie jest nic, co chciałabym przeżyć jeszcze raz. Dziękuję, wychodzę.

Dlatego też, tak diametralnie zmieniłam podejście do pytania ludzi o to czy planują dzieci, czy nie, ile, kiedy itd. Na co komu ta wiedza?

Żyjemy w tak pięknych czasach (jeszcze!), w których nadrzędnym celem kobiety nie jest spłodzenie dziedzica rodu i dumy rodziny. Możesz mieć dzieci lub nie, i to jest cudowne! Zdecydowanie wolę ludzi, którzy podejmują świadomą i dojrzałą decyzję o bezdzietności, niż rodzenie dzieci, bo tak wypada.

Druga rzecz – ktoś kto zadaje tak powierzchowne pytanie, najwidoczniej nie ma grama wyobraźni na temat tego, jak wiele czułych strun może poruszyć u pytanej kobiety. Spróbujcie się domyślić, co czuje kobieta, która bardzo chce, ale nie może zajść w ciąże. Walczy, ale nie dość, że fizjologia jej nie sprzyja, to jeszcze medycyna rozkłada ręce, bo para jest już po kilku nieudanych próbach in vitro. Albo nie ma środków nawet na podjęcie prób, bo nasz wspaniały rząd uznał, ze skoro bozia nie dała, to oni tez nie. I macie tu, plugawi złoczyńcy. Będziecie bez dzieci.

To mi przypomina kapitalną scenę z mojego ulubionego serialu „Przyjaciele”.

Chandler i Monika starają się o adopcję jeszcze nienarodzonego dziecka. Bez opisywania szczegółowo fabuły, Chandler mówi coś takiego:

„Moja żona jest niesamowitą kobietą. Jest kochająca, oddana i troskliwa. (…) Kocham ją ponad wszystko na świecie. I niszczy mnie świadomość, że nie mogę dać jej dziecka. Bardzo tego chce. A kiedy ten dzień nadejdzie, ja nauczę się jak być dobrym tatą. Ale moja żona…ona już tam jest. Ona jest mamą…bez dziecka”.

Komentarz uważam za zbędny.

To wszystko? Nie. Pomyślcie, że takie pytanie słyszy kobieta po stracie ciąży. Serio. Coś tu trzeba dodawać? Dołóżmy do tego bezlitosne, nieludzkie podejście niektórych pracowników służby zdrowia i mamy gwarantowane problemy natury psychicznej. Ale tak – niektórym nadal się wydaje, że pytanie „kiedy dzidziuś” jest przecież takie niewinne.

No to kiedy planujecie dziecko?

O jedno już jest. To teraz braciszek, pasowałby.

O, jaka piękna parka. To kiedy trzecie?

Wiem, że niektórym udaje się od razu. Wiem, że ciąża może być wspaniałym przeżyciem. Wiem, że niektórzy pragną mieć dwoje, troje, pięcioro czy jeszcze więcej dzieci. Super.

Ale zanim następny raz zapytasz kobietę, czy znajomą parę o to, jak u nich z planami rodzicielskimi – zastanów się, czy jesteście na tyle blisko, by ta osoba powiedziała Ci o ewentualnych trudnościach? Czy jesteś gotowy na odpowiedź, która zwali Cię z nóg, bo zrezygnowana i przeraźliwie smutna marząca o dziecku niedoszła mama odpowie: „Poroniłam już 3 razy. Co jeszcze chcesz wiedzieć?”.

Ja też słyszę czasem to pytanie. To kiedy trzecie? Nigdy. I nie boli mnie odpowiedź na to pytanie, bo mnie już ono nie dotyczy. Dwie takie małe, jak płynne srebro to już dla nas wystarczająco 😉

Ale Ty nigdy nie wiesz jaka historia kryje się za potencjalną odpowiedzią na pytanie o potomstwo. I tak naprawdę nie powinno Cię to interesować.

Ściskam Was wszystkich. A zwłaszcza tych, którzy odnajdują się w powyższych słowach. Będzie dobrze. Jak nie dziś, to jutro.

Photo by Daria Obymaha on Pexels.com

Wdech, wydech…

Rollercoaster.

Budzę się wcześnie rano. Czy 6:00 to rano? W porównaniu, do jeszcze nie tak dawnych, powitań słońca o 3:50? Niech będzie. Budzimy się, wstajemy wszyscy na raz. Nie ma litości, nie ma zmiłuj, nie ma, że jeszcze minutka. Ten dziecięcy jęk i pisk niczym budzik wyrywa mnie z porannego letargu. Nie ma czasu na rozrzewnienie i powolne sączenie porannej kawki.

Zaczyna się.

„Zgaś to światło! Raaaaziiii !”

„Nie będę jeść gofra, przecież mówiłam że chcę tosta ! Mamoooo, daj gofra!”

„Mamo, ja też chcę kawę !”

„Płateczki! Mleko!”

„Błebłebłę, aaaaaa mamaaaa!”

I tak brniemy przez ten relaksujący poranek. Niewiele ma to wspólnego z niegdyś spożywanym śniadaniem na dachu włoskiej restauracyjki. Przy trelu i pięknym akcencie pogodnego Włocha zapraszającego na aromatyczne espresso i crossainta. Jakie espresso? Jaki crossaint? Jeżeli cokolwiek uda się zjeść, to najczęściej zimne, i dalece odbiegające smakiem od założeń.

No nic. Idziemy w to dalej – kiedy już u szczytu porannej rezygnacji i wygranej walce o zjedzenie czegokolwiek bez konieczności sprzątania całej kuchni – idziemy walczyć o byt przy szafie. Ubieranie. Znacie to? Na pewno znacie.

„Ja chcę dziś spódniczkę.”

Co z tego, że jest -5*C i na zewnątrz pizga złem. I zimnem. Spódniczka, tiulowa…jego mać.

„Ja chcę warkoczyk, albo 5 !” Co z tego, ze włosów starczy ledwo na jeden? I wszystkie spinki nałóż, droga mamo. Wszystkie 50 sztuk.

Po umownym rozejmie przy szafie z ciuchami, walka przenosi się do łazienki.

„Ja chcę inną pastę do zębów.”

„Ja sama, ja sama, ja sama!”

OK, zęby umyte, włosy zrobione. Dziecko gotowe by wyfrunąć do przedszkola! Juhuu.

Ale nie tak łatwo, moi kochani. Przed wyjściem trzeba jeszcze dobrać buty, czapkę, szalik, rękawiczki…i módlmy się, by nie akurat te, które ma już na sobie druga poczwarka, lub te które zaginęły w czeluściach garderoby. Lub te, które leżą pod fotelem w samochodzie, razem z innymi skarbami, typu flipsy, kartonik po soku, książeczka i skarpetki. I właściwie wszystko czego szukasz, ale nie wiesz gdzie się podziało.

Młodsza na szczęście jeszcze nie dyskutuje. Ona po prostu bardzo aktywnie, werbalnie za pomocą wyrazów dźwiękonaśladowczych komunikuje swoje niezadowolenie. I to jest, uwierzcie mi, bardzo delikatne określenie. To jest momentami niemalże koncert heavy metalowy. A ja jestem jedynym słuchaczem tego występu. Pierwszy fan, na miejscu VIP.

Uff. Wychodzą. Po godzinie lub dwóch nerwówki i sprintu do mety, jaką jest próg domu w drodze do przedszkola/żłobka.

Zastanawialiśmy się ostatnio, jak to jest możliwe że ludzie świadomie decydują się na macierzyństwo. Wiadomo – pierwsze dziecko to los na loterii, ale przy drugim to już człowiek zasadniczo wie o co chodzi, i jeśli pierworodna, bądź dziedzic rodu przeczołgał rodziców odpowiednio, to przecież nikt normalny nie zdecydowałby się na drugie dziecko. Prawda? No niezupełnie. Jak widać, ludzie popełniają w kółko te same błędy 🙂 To oczywiście żart.

Chciałam Wam tylko pokazać, drogie mamy i tatusiowie, że nie tylko Wy codziennie walczycie. Nie tylko Wy rozkładacie ręce i czujecie rezygnację. Nie tylko Ty, mamo, płaczesz czasem z bezsilności. Nie tylko Ty, Tato, zagryzasz wargi z nerwów. Nie tylko Ty zasypiasz czytając trzecią, piątą i dziesiątą bajeczkę na dobranoc. Zasypiając wcześniej niż słuchacz.

Ja wiem, że niektóre dzieci są złote, a ich kupki nie śmierdzą. To oczywiste. To te same dzieci, które od urodzenia pięknie śpią, o pierwszych ząbkach informują pełnymi zdaniami, a dodatkowo omijają etap buntu. Wiemy, ze te dzieci gdzieś istnieją. W jakiejś równoległej czasoprzestrzeni.

Piszę o prawdziwych dzieciach. Tych, które czasem budzą się naburmuszone, które nie chcą zjeść tego co gotowaliście przez pół dnia. Tych, które codziennie chcą wyglądać jak na rewii mody. Tych, które tupią i na środku marketu kłądą się w spazmach między regałami, krzycząc o KinderJajko lub coś innego. Wstaw dowolne.

Kiedyś patrzyłabym na nie jak na te „niegrzeczne”. Teraz widze to inaczej. I tulę w myślach każdego rodzica, w którym kumulują się te wszystkie emocje, i te spojrzenia błagające o zrozumienie.

To nie Wasza wina. To nie wina Waszych dzieci. To niczyja wina. Tak po prostu jest. A po każdej burzy, przychodzi słońce.

Doświadczenie może mam nieduże, ale to czego do tej pory nauczyło mnie macierzyństwo – wszystko mija. Problemy ze snem, dziwne nawyki, że je za mało, że je za dużo, że krzyczy, płacze. Wcześniej, czy później.

Wszystko mija.

I przychodzi wieczór. I chwila spokoju. A my zamiast odpocząć…przeglądamy czasem zdjęcia dzieciaków zrobione za dnia. Tych samych, przez które jeszcze godzinę temu mieliśmy ochotę wyjść i nie wracać. Tych samych, które doprowadzają nasze skołatane emocje do kondensacji na policzkach. Czasem ze szczęścia, czasem z troski i bezsilności.

Ale nie zamieniłabym tego, na nic innego. I wiem, ze Ty też.

Photo by David Garrison on Pexels.com


I hop! do koperty

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta…chociaż w sumie można by sobie nucić „Coooraz bliżej pensja, coraz bliżej pensja…”. (Zapewne tak o twojej wypłacie zacierając ręce, śpiewają wszyscy, dla których grudzień to czas pełnego portfela). Nie bez powodu wzięło mnie na temat świąteczny. Wszak końcówka listopada, błoto za oknem, aura iście magiczna.  Ale co by nie przeklinać rzeczywistości, wsiadam do auta, odpalam standardowo, jak przez cały grudzień naprzemiennie Franka Sinatre albo Michael’a Bublé. Czymże święta bez nich? Poza szlagierami jak Last Christmas, czy Mariah Carey ktoś musi odpowiadać za nastrój, prawda?

Z rogalem od ucha do ucha, brakuje mi tylko mikołajowej czapki wbijam do świątyni rozpusty – drogeria z jakimś jakby jeleniem, czy reniferem w logo (to znak! Muusisz tam wejść!). Jakby znudzona przechadzam się między sklepowymi alejkami wrzucając do koszyka tylko-potrzebne-rzeczy. Wrzucam, wrzucam, nie patrzę co. W takich miejscach zapominam jak się nazywam i na co mi utwardzacz do hybryd skoro nie maluję paznokci? Ale biorę, taka promocja się nie powtórzy. A nuż może kiedyś zrobie te hybrydę? Jeśli nie ja to może córka, za 15 lat.

W tym, jakże radosnym amoku docieram do alejki ze świątecznymi ozdobami. Logiczne, prawda? Ozdoby świąteczne pośród kremów i odświeżaczy powietrza. Idę w to lekko! Bałwanki, bombki, gwiazdki i pierdyliard innych pstrokatych ozdób, ale patrzę. Może akurat trafi się jakaś perełka. I nagle mam, trafiło mnie. Jak grom z jasnego nieba. Stoję oniemiała, jakby mi jakiś 20-letni diesel zadymił prosto w twarz. I widzę to:

ŚWIĄTECZNE KOPERTY NA PIENIĄDZE.

Autentyk.

Myślę sobie – serio? Jakim trzeba być leniem i ignorantem dając bliskim na święta piękną kopertę na pieniądze? I nie miejmy tutaj złudzeń – to nie są koperty dla dorosłych. Ci najczęściej i tak wiedzą czym nawzajem się obdarować, nawet jeśli to tylko drobiazg, gest.

Te śliczne, ozdobne, obsypane brokatem aż do porzygu koperty – są celowane do dzieci. Masz tutaj rodzicu/dziadku/ciociu gotowy produkt idealny. Prezent marzeń. Wrzucisz do kopertki trochę PLN, albo innych bitcoinów i sprawa załatwiona. Problem z głowy, dzieci zadowolone, kupią sobie co zechcą.

Ale czy na tym polega magia świąt?

Pamiętam z dzieciństwa tę szaloną ekscytację, gdy wyczekiwałam Aniołka (tak, w moich stronach na święta prezentami obsypywał Aniołek). Stałam długo przy choince, żeby go nie przegapić. Przecież musi jakoś wejść! I w tej sekundzie na chwilę wołała mnie mama. Koniecznie chciała, bym w czymś jej pomogła. Po minucie wracam do pokoju, a pod choinką już coś na mnie czeka. Chciałabym, żeby każde dziecko mogło doświadczyć takiej radości. Kwintesencja szczęścia i błogiej nieświadomości.

– Mamo ! Zobacz, Aniołek był akurat gdy Ci pomagałam!

Teraz widzę, to właśnie z perspektywy mamy. Doświadczam tej magii z drugiej strony. Teraz to ja „czaruję”.

Ale wróćmy do 2020. Podróże dekady wstecz bywają męczące. Jesteśmy więc w 2020, grudzień. I próbuje sobie wyobrazić twarze tych dzieciaczków, które znajdują pod choinką kopertę z pieniędzmi. Nieważne, kto ją przyniósł; Aniołek, Dziadek Mróz, czy inny brodacz z nadwagą w czerwonej czapie.

Widzicie to? Bo ja nie. Nie dość, że taki „prezent” świadczy tylko o tym jak powierzchownie znamy naszych bliskich, ale dla dzieci może być to małym końcem świata. Oczami wyobraźni próbuję postawić się w takiej sytuacji. Mam te, niech będzie 5 lat, i zamiast wymarzonej lalki/samochodu/klocków dostaję kopertę z pieniędzmi. I co ja mam z nią zrobić? Powiesić te pieniądze na choince? Zatopić w barszczu zamiast uszek?

Dorośli są inni. Nie bez przyczyny piszę o nich w 3 osobie. Niektórzy są do bólu pragmatyczni, odarci z empatii, nie mówiąc o tym, by mogli wierzyć w spełnianie marzeń, w odrobinę magii.

Nie psujmy sobie Świąt. Nie psujmy ich dzieciom. Możemy wierzyć w Święta lub nie, możemy śmiać się z przedświatecznego fioła albo dać się porwać kompulsywnie wykupując wszystkie czekoladowe mikołąje.

Ale nie niszczmy resztek magii i czarów, w które tak bogaty jest dziecięcy świat.

Wiem, że nie wszyscy mają dzieci, i nie wszystko się wokół nich kręci. Ale chciałabym wierzyć, że jest w nas chociaż tyle dobra, żeby nie psuć tego co wyjątkowe. Każdy z nas chciałby choć raz na jakiś czas doświadczyć odrobiny magii, prawda ?

Mogę czy nie mogę?

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Pani – nazwijmy ją Jola – kobieta sukcesu. Wymarzona praca, idealny mąż i dzieci. Jola ma nawet grono przyjaciółek, pasje i czas na hobby. Istna sielanka. Jola wstaje rano, zaparza ulubioną kawkę, ogarnia poranną prasówkę i żegna się z mężem czułym całusem wychodząc do pracy. Wsiada do swojej ekstra fury i zapomina o domowej rutynie na większą część dnia.

Jej mąż – nazwijmy go Ryszard – facet idealny. Nie dość, że posprząta, ugotuje, ogarnia dzieci, pierze, prasuje, tańczy i rapuje, to jeszcze z pocałowaniem w rękę robi wszystko o co zostanie poproszony. I nie narzeka. Przywykł, że mężczyźni od lat pełnią taką rolę. Dusza człowiek możnaby rzec. I Ryszard jest zadowolony ze swojego życia. W końcu ma cudowną żonę, dzieci, a nawet czas, żeby sporadycznie udać się na przejażdzkę autem! Tego nie wiecie, ale Ryszard uwielbia jeździć samochodem. To jedna z niewielu rzeczy, które dają mu wytchnienie i czas na poskładanie myśli w bieżączce dnia. Olaboga, taki rarytas. Takiemu to dobrze!

Aż tu któregoś pięknego dnia – Grażyna (to już trzecia bohaterka naszej tragikomedii) – przewodnicząca partii rządzącej zdecydowała, by mężczyznom zabronić jeździć samochodami. A co! Można? Grażyna wszystko może. Jak pomyślała, tak zrobiła. Zasiadła dumnie ze swoim kotem na kolanach, w myślach winszując sobie tak zacnego pomysłu. W końcu na co tym truchłom jeździć samochodami? Przecież są rowery, hulajnogi. To dla ich dobra, przecież to z troski o słabszą płeć, taką niedoskonałą, wrażliwą i podatną na zranienie. Ci biedni mężczyźni nawet nie będą mieli siły i wigoru by się sprzeciwić. Na pewno zrozumieją, że tak będzie lepiej. Wystarczy, że to my, kobiety możemy kierować samochodem. I tak wiadomo, że robimy to lepiej. Wiemy do czego służy ten śmieszny dzyndzel przy kierownicy i umiemy zaparkować równolegle, na raz.

Nasz poczciwy Ryszard zaś, ze łzami w oczach słuchał orędzia groźnej Grażyny. Początkowo myślał, ze to żart, kolejna polityczna farsa pod publikę. Zagranie w stylu „pokażemy, że możemy, ale to będzie tylko pokaz siły”. Mijały godziny, a mściwa Grażyna otumaniona nienawiścią, tryumfalnie uśmiechała się do kamer. Taka dumna. Jak paw.

Wiecie co było dalej? Pewnie tak. Mężczyźni wściekli się. Tłumnie demonstrowali swoje niezadowolenie, jednoczyli się majac nadzieje na szczęśliwe zakończenie. Walczyli gorliwie i dzielnie. Dlaczego ktoś chciałby zabrać im prawo do decydowania o sobie? Przecież nawet nie każdy z nich ma samochód, a niektórzy wcale nie chcą
i nie lubią nim jeździć. Ale poruszono ich czułą strunę. Na codzień zajęci domem, pracą, dziećmi, niekończącym się praniem i bałaganem – zostawili to wszystko i wyszli zawalczyć o swoje.

I tutaj wróćmy do naszej pierwszej postaci. Jola nie rozumie, skąd u Ryszarda takie oburzenie. Przecież to tylko jakaś drobnostka, z samochodem czy bez, Rychu i tak moze być szczęśliwy, myślała. Wierzyła, że to chwilowe uniesienie, a jej mąż niebawem wróci do zmysłów i przypomni sobie gdzie jego miejsce…

Właśnie tak to widzę. Wiem, że część z Was może być oburzona takim, a nie innym porównaniem. Ale czy nie ma w tej analogii prawdy? Czy my kobiety, nie czujemy się jak ten biedny Rysiek? Ja jestem wściekła, a złość i gorycz rośnie we mnie z dnia na dzień. Jak to możliwe, że w XXI wieku, jakiś smutny, zgorzkniały człowiek, nie mający nigdy rodziny decyduje o tak wrażliwych kwestiach, jak absolutnie podstawowe prawa kobiet. Prawo do integralności cielesnej, do decydowaniu o swoim zdrowiu i życiu.

Mam to szczęście, że w tym całym dramacie otaczają mnie mądrzy mężczyźni. Nie są archetypiczną Jolą z powyższej opowiastki. Niejeden partner/mąż wychodzi ze swoją żoną na demonstracje, wspiera ją, i tak jak ja dziwi się, dlaczego ktoś może być wobec kobiec tak okrutny. Ale na pewno znacie też takich „panów” (nie bez powodu ujęłąm to w cudzysłów), którzy uważają, że kobieta nie powinna mieć niektórych praw. A już na pewno nie do decydowania o swoim ciele. No błagam, przecież wszyscy wiemy, że kobieta ma rodzić. Nieważne jak, nieważne gdzie, ważne że gatunek przedłużony. +10 pkt w konkursie na kobiete roku.

Ja wszystko mogę zrozumieć, bo nie od dziś wiadomo, że kobiety o swoje prawa musiały walczyć i niejednokrotnie historia pokazywała, że mężczyźni uzurpują sobie role płci nadrzędnej. Ale…są też kobiety, które godzą się na odbieranie im prawa do decydowania o sobie. I plują jadem na te wszystkie frywolne puszczalskie, które mają czelność mówić, że to ich życie i ich decyzja.

Tego nie potrafię zrozumieć.

Muszę tutaj zaznaczyć, że nie chcę przedstawiać rzeczywistości jako walki płci, dzielić na lepszych i gorszych. Bo po obu stronach znam osoby otwarte i wyrozumiałe, jak i te zacietrzewione w swojej nienawiści i przeświadczeniu, że świat jest tylko czarny i biały. Dobry lub zły.

A Ty? Kim jesteś w tej tragikomedii?

Photo by Pixabay on Pexels.com

Covidowa meliska

2020. Kto by pomyślał, hm? Styczeń, luty przelecieliśmy, że aż miło, aż tu marzec i aż chciałoby się użyć brzydkich słów. 🙂 Praca zdalna, nauczanie zdalne, relacje zdalne, przyjaźnie zdalne. Zakupki zdalne – wiadomo. Kurier – najlepszy przyjaciel, nie opuści Cię nawet w biedzie. Czy tam Covidzie.

Z kim bym nie rozmawiała, u każdego jakaś sfera życiowego ZEN ucierpiała. A to praca, a to związek, a to nagle okazało się, że dzieci to wcielone diabły, albo człowiek nagle ze sobą wytrzymać nie może, bo pozbawiony tych codziennych relacyjnych rozpraszaczy jak pięć kawek w pracy i 6 ważnych conf calli. Nagle okazało się, że większość z nas musi przeorganizować swoje otoczenie, właściwie nawet niektóre tematy poznać od podszewki i zaplanować na nowo. No bo jak to tak? Nagle mąż siedzi na przeciwko 8h w ciągu dnia, też na swoim home office. Wypadałoby chociaż uderzyć w jakiś small talk 🙂 a tu czasem cisza… Ale czy to źle? Zupełnie nie. Zależy jak do tego podejdziemy. Jeśli damy sobie czas i przestrzeń by na nowo zorganizować codzienną rutynę – będzie dobrze. Gorzej jeśli ta rutyna staje się polem bitwy dla dwóch niezależnych osobowości, które nagle nijak nie mogą się dogadać. Wdech wydech…oba scenariusze są dobre. W pierwszym po prostu zmieni się plan dnia, co za kilka miesięcy będziecie wspominać z rozrzewnieniem. W drugim przypadku..no cóż. Lepiej teraz, niż później – prawda?

Co do tych naszych cudownych bombelków. Piszę to z przekorą, ponieważ sama przygotowując ten tekst wstawałam już 5 razy, by ratować dom przed inwazją syrenek, tudzież napełnić dziecięce brzuchy kolejną przekąską, ugasić pragnienie TU i TERAZ. Jakby ta szklanka wody miała uratować świat. O czym to ja pisałam? Aha tak. Dzieci 24h/7 w domu. Jedni mają z tym problem, drudzy – też mają z tym problem. Nie znam rodzica, który powiedziałby, że taka drastyczna zmiana jest OK. Na nic argumenty „przecież chcieliście dzieci, to powinniście umieć spędzać z nimi czas”. No pewnie, że tak! Chciałam dzieci, to mam i umiem z nimi spędzać czas, co nie znaczy, że to mój nadrzędny cel w życiu i nie chciałabym urwać z tego dnia chociaż chwili dla siebie. Ale traktuję to jako tymczasowy, przejściowy stan. Dzieci, niezależnie od covida, czy innych kataklizmów – chorują. I żadna pandemia nie robi na nich wrażenia. Może po prostu taka choroba szybciej się kończy. Ale to minie. A Ty – mamo, tato – robisz to dobrze. Może nie jesteś ideałem, może włączysz dziecku bajki czy dasz ciastka, żeby w spokoju wypić gorącą herbatę. Wróć. W spokoju wypić cokolwiek, szklankę wody 🙂 Jesteś dobrym rodzicem. Keep goin’!

A nasze przyjaźnie, ahh… Od czego tenże temat zacząć. Dopóki ze znajomymi można było widywać się wedle życzenia i uznania – każdy był zadowolony. I ci introwertyczni, i ci ekstrawertyczni. Każdy dozował sobie sam. Teraz introwertycy po miesiącach izolacji lgną do ludzi, a ekstrawertycy cierpią mocno i głośno bo odebrano im tlen, ludzi. Jako zagorzała fanka długich wieczorów z herbatą i pod kocykiem – w to mi graj, ale…ale i mi brakuje ludzi. Stawiam na jakość relacji, nie na ilość. O ile lubię swój dom i w nim przebywać, o tyle teraz tęsknie do ludzi. Tak po prostu. Dlatego bardzo współczuję tym, którzy z trybu hiper aktywnego towarzysko musieli się odizolować. Nie umiem sobie wyobrazić co czują. Ale przejdźmy do meritum. Razem z covidem, znaczna cześć relacji społecznych przeniosła się do internetu. A dokładając do tego aktualną sytuację polityczną pt. Divide et impera, można rzec, że część znajomości umarła śmiercią naturalną, inne przez zaniedbanie, a jeszcze inne jako wyraz zupełnej niezgody i nietolerancji wobec odmiennych poglądów. Czy to dobrze? Każdy oceni to sam, ja jednak uważam, że to oczyściło aurę z relacji niewnoszących nic do mojego życia, ale też z takich, gdzie na poziomie politycznym odczułam tyle agresji i zacietrzewienia, że jestem wdzięczna losowi, że tak się stało. Teraz mogę swobodnie agitować na rzecz kobiet i wolności, bez lęku, że zaraz wyskoczy mi jakiś troll, próbujący wmówić, że moje miejsce jest przy garach. Bo Agata nie gotuje!

A Ty drogi przyjacielu, uczniu, rodzicu, mężu, partnerko, matko i córko – robisz to dobrze. Zamknij oczy, weź głęboki wdech, napij się kawki, melisy czy innego Aperola i pomyśl, że każda zła godzina mija.

Om Shanti.

Zdjęcie do wpisu: Lisa Fotios on Pexels.com

It’s now or never

Cześć! Ten blog powstał pod wpływem impulsu, ale i z potrzeby serca. Jak mówi sam tytuł – o gotowaniu tutaj wpisów nie uświadczycie, chyba, że będzie to miało szerszy kontekst 🙂

Zawsze miałam ogromną potrzebę dzielenia się swoimi spostrzeżeniami, a przeciętna wytrzymałość moich rozmówców kończy się jeszcze przed błyskotliwą pointą, więc oto jestem. Nie zamierzam tutaj tworzyć peanów na swoją cześć i dywagować o cechach charakteru czy poglądach. Na pewno z biegiem czasu to się wyklaruje.

Uwielbiam różnorodność ludzkich charakterów, staram się szanować każdego rozmówce, ale jeżeli chodzi o kompromisy to nie biorę jeńców. Dopóki szanujemy swoją odmienność – jest OK, natomiast rasizmu, szowinizmu i wszelkich przejawów politycznego radykalizmu nie toleruję. Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja.

Nie boję się, żadnego tematu, ale też zdaje sobie sprawę ze swoich braków, zwłaszcza jeśli merytorycznie coś wykracza poza moje kompetencje. Co nie zmienia faktu, że można mieć swoje zdanie, prawda?

Będzie więc trochę o życiu, rodzinie, psychologii, polityce. Proza życia. Czyli wszystkie blaski i cienie dnia codziennego.

No i dystans…tylko dystans może nas uratować.