
Taka to ona. Niezbyt nachalna, przychodzi niespodziewanie. Zagnieżdża się, zapuszcza korzenie. Najpierw jak małe nasionko, wypuszcza cienkie i słabe żyłki pod ziemią, pod skórą tam, gdzie nie widać. Jeszcze nie wiesz, że wyrośnie z tego piękny kwiat. Ale tylko dla Ciebie. Inni mogą powiedzieć, że byle jaki, mdły, bez koloru. Taki zwyczajny. Przy dobrych wiatrach ktoś pozazdrości – ze chociaż coś Ci wyrosło.
Będą mijać dni, tygodnie, lata, a Twoja roślina nie więdnie, nabiera koloru, jak policzki rumieńców przy pierwszych muśnięciach słońca. Pielęgnujesz ją, obiecujesz trwać w słońce i deszcz, i w huraganowy wiatr. Zawsze otwiera liście w Twoją stronę, jakby żywiła się Twoją obecnością.
Wiosna, lato, jesień zima, luty, sierpień, grudzień. Rok, po roku. Trwacie tak w tej wzajemnej serdeczności, wspieracie się. Twój krwioobieg przesycony zielonym chlorofilem, a w Twojej roślinie w liściach płynie Twoja krew. Symbioza ciał. To nie miłość. Niemiłość – przyjaźń.
Tak to czułam – jakby mi ktoś wyrwał kawałek serca. Rana po utracie przyjaciela nigdy się nie zabliźnia. Mija rok, dwa czy pięć. Niech tylko ktoś poruszy tę czułą strunę, spróbuje zająć to miejsce, spróbuje zapuścić chociaż jeden wątły korzeń. Ale Twoja gleba jest jałowa, dzika i nieprzyjazna. Nic nie chce w niej rosnąc. Warunki jak na obcej planecie. Tylko kto powiedział, że na Marsie nie ma życia? Może po prostu jeszcze go nie widać. Jeszcze go nie rozpoznaliśmy. Jeszcze nie poznaliśmy siebie.
To pierwsze źdźbło trawy wiosną, pierwszy karłowaty przebiśnieg w lutym – daje nadzieję, że nawet w warunkach skrajnie złych niemożliwe staje się możliwe. A przyjaźń będąca cichą obietnicą bycia razem może trwać. Nawet gdy jest źle.
Ja w to nie wierzyłam, ale goździki mi zakwitły w w grudniu. W przymrozkach na tarasie. Mi – tej której kwiatki więdną jeszcze zanim przekroczę z nimi próg mieszkania. Goździki. Zimą. Tak mnie ujęły tą walką, że wzięłam je do domu, mimo, że późnym latem takie biedne i zmarnowane skazałam na unicestwienie przez ostre zęby mrozu. Wybaczyły mi tę jesienno-zimową banicję i szczerzą się pięknymi, pełnymi pąkami różowych kwiatów.
Najbardziej bolesne w utracie przyjaciela nie jest to, że tracimy przeszłość – mamy przecież wspomnienia. Nie to, że dziś ona czy on nie siedzi obok nas. Przyjaźń to przecież nie bycie nierozłącznym. Najmocniej boli brak wspólnej przyszłości. Wiąże gardło w supeł, a słowa grzęzną w miękkim błocie niewypowiedzianej tęsknoty. Odkrywa się nasza naga i bezbronna słabość.
A Wy? Dacie sobie przyszłość?