Strata dziecka to dalej temat tabu. Ludzie jakby boją się zaglądać w oczy śmierci, a rozmowa z kimś po stracie jest szczególnie ciężka, no bo co tu właściwie powiedzieć? Wymęczone frazesy i utarte formułki nie nadają się w tym przypadku zupełnie do niczego. Nawet głupio silić się na coś mądrego, bo po drugiej stronie jest bezmiar cierpienia, którego żadne słowa nie są w stanie tego ukoić.
Skąd wiem? Bo tam byłam.

Będąc w pierwszej ciąży, może nie wszystko było „dobrze” biorąc pod uwagę jej przebieg, ale generalnie będąc pod stałą kontrolą lekarzy udało się dobrnąć do finału. Częste badania, wizyty u lekarzy, zwłaszcza na oddziałach ginekologiczno-położniczych. Dużo by opowiadać, czego tam się człowiek może naoglądać. Ale jedna sytuacja szczególnie zapadła mi w pamięć. Czekając na swoje rutynowe USG, widziałam wychodzącą z gabinetu dziewczynę, z kamienną twarzą i oczami pełnymi łez. Nie wiem jaka była diagnoza. Może choroba dziecka? Może jakaś niewydolność u niej? Nie wiem, ale pamiętam, że dopiero wtedy dotarło do mnie, że to wszystko spotyka ludzi, których mijam na co dzień, a którzy stają się później statystykami poronień. To się dzieje obok mnie – u pacjentki przede mną, u pacjentki po mnie. Ale nigdy u mnie. Przecież jestem młoda, zdrowa i właściwie poza niewielkimi nieprawidłowościami wszystko jest pod kontrolą.
I tak było do drugiej ciąży. Nie będę tu sadzić morałów o kobiecej intuicji i całym tym voo-doo, ale od samego testu i tych jakiś „dziwnych” kresek na teście wiedziałam, że coś jest nie tak. Nawet zbyt wcześnie nie chciałam iść do lekarza żeby potwierdzić ciążę, zobaczyć młodą/młodego na USG. Nay-nay, nope. Jeszcze sobie poczekam. Ale dni upływały i w końcu trzeba było pójść na to USG. Uff, jest wszystko jest jak trzeba. Krewetka (bo tak nazywałam każde ze swoich dzieci w okresie prenatalnym), zdawała się mieć całkiem dobrze jak na takie rozmiary, serduszko biło. Jest ok. W dalszym ciągu jakoś nie wiem dlaczego, ale czułam, że coś jest nie tak. Nie jestem w stanie powiedzieć co, ale odbiegało to zupełnie od samopoczucia na początku pierwszej ciąży. Chociaż każdy wokół mówił mi, że ciąże mogą być zupełnie różne, i na pewno wszystko jest OK.
No i było. Aż do cudnego, słonecznego dnia w środku czerwca. Dzień jak co dzień. Pakuję moją roczną princessę do wózka i ruszamy na podbój szos. Generalnie ten dzień pamiętam jakby był nagrany na jakiś dziwny poklatkowy film. Kiedy zaczynasz ronić, to wiesz, ze to TO. Próbujesz sobie tłumaczyć, że to się może zdarzyć, że krew to jeszcze nie wyrok, położą Cię na oddział podadzą leki i wszystko będzie dobrze. Znałam tuzin takich scenariuszy. Wiedziałam nawet co powinnam dostać, żeby ciąża się utrzymała. XXI wiek, medycyna już potrafi sobie radzić z takimi przypadkami.
Oj, jak strasznie się myliłam.
Warszawski szpital położniczy niczym sklep mięsny w czasach zamierzchłego PRLu. Imię…Nazwisko…Z czym przychodzi? (Czujecie to? Do zapłakanej kobiety na SORze ginekologicznym. Z CZYM PRZYCHODZI? Z raną postrzałową!).
Pomijając fakt, że na „wizytę” czekałam na tym SORze od 13 do 16… to daje 3h, w których może się zdarzyć wszystko. I do ostatniej chwili człowiek próbuje sobie wmawiać, że będzie OK. Dopóki nie usłyszysz od lekarki, która bądź co bądź, chyba pomyliła profesje, bo w trakcie USG rzuciła mi tekst, że już po zawodach, i w moim wieku to się zdarza i to nie problem. Na pewno uda się z kolejnym.
Co za, kurwa, pocieszenie. PO ZAWODACH, UDA SIĘ Z KOLEJNYM, PROSZĘ JUŻ NIE PŁAKAĆ.
Pamiętam tylko, że chciałam zebrać się w sobie na tyle żeby dotrzeć do domu. Cisza w jakiej przechodziłam przez korytarz SORu wychodząc do domu pozostanie ze mną na zawsze. Smutny, współczujący wzrok „ciężarówek” czekających na swoje badanie. Pewnie część z nich, tak jak ja jakiś czas wcześniej, zdała sobie sprawę, że to mogło się przydarzyć im. Taki sam wzrok, jakim ja patrzyłam na tą przeraźliwie smutną, skamieniałą dziewczynę wychodzącą z USG przede mną. W głowie tylko „mi się coś takiego nie przytrafi…”. Wychodzę z tego SORu, myślę że cały świat się zatrzymał, ale jak na złość, mijam uśmiechniętych ludzi, jak to zwykle o 17 w stolicy – ruch na ulicach trwa. Dlaczego, Świecie?! Czy nikt nie widzi, że komuś tu się świat zawalił?!
Każdemu się może przytrafić. Choćbyś przyjmowała idealną dawkę kwasu foliowego, jadła jarmuż, buraki i ćwiczyła prenatalną jogę – każdą to może spotkać.
I pomijając już znieczulicę niektórych osób z personelu – poronienie, utrata dziecka to jest coś co zmienia Cię na całe życie. Nie zrozumiesz tego, dopóki nie przeżyjesz.
W naszej dziwnej mentalności ciągle tkwi podział strat na lżejsze i cięższe. Jeśli ciąża wczesna, to ból mniejszy, gdy bardziej zaawansowana – wtedy masz prawo bardziej rozpaczać. To tak jakby Ci ktoś powiedział, że przecież bez ręki da się żyć. Masz przecież drugą. W ogóle nasze społeczeństwo bardzo lubi uzurpować sobie prawo do oceniania kto, i w jaki sposób może i powinien żałobę przeżywać. Jak już ktoś umiera i jest pogrzeb, to ci wolno, ale jak dziecko jeszcze się nie urodziło, to szybko przejdzie. Nie zdążyłaś się przyzwyczaić. Skąd w nas poczucie, że mamy prawo to oceniać? Skalować poziom rozpaczy i sposób przeżywania?
Nie mam na to odpowiedzi, ale wiem, że statystycznie kilka z Was, które to czyta było w tym miejscu. Przytulam Was wszystkie mocno. I nie mówię, że to minie, że będzie lepiej, bo to zmienia nas na całe życie. I nie szukajmy w tym na siłę sensu. Minęło już kilka lat, i zapewniam Cię, że życie może być dobre, nawet ze świadomością, że brakuje Ci kogoś, kogo nigdy nie poznałaś. Nie wstydźmy się tego. To nie nasza wina, że coś zawiodło. Miłości ❤
15 października to umownie Dzień Dziecka Utraconego.
Photo by Ilzy Sousa on Pexels.com
PolubieniePolubienie