Cierp ciało, bo jesteś kobietą.

Samoakceptacja to jest ostatnio pojęcie tak powszechne i rozumiane przez każdego w tak wielu kontekstach, że nie do końca wiedziałam jak się do tego wpisu zabrać. Nie ma sensu przytaczać Wam definicji. Wystarczy zaznaczyć, czym samoakceptacja nie jest. Jak widzę wszystkie fit-trenerki, zapraszające mnie do wyginania się, w te jakże naturalne pozy, co najmniej godzinę dziennie, obiecując mi, że uzyskam ciało jak z okładki Vogue’a…no to błagam. To ma być ta droga do samoakceptacji? Czy droga do uzyskania ciała akceptowanego przez wszystkich? To jest zasadnicza różnica.

Nie mam oczywiście nic przeciwko ćwiczeniom i aktywności fizycznej. Jak najbardziej – sama też lubię od czasu do czasu przejechać się na mopie, czy pokręcić piruety z praniem. Albo przysiady z 15-kilogramowym dzieckiem na rękach. Żeby akurat podnieść z ziemi najważniejszą zabawkę. Ale spróbuj tylko, matko, odłożyć mnie w tym samym czasie na ziemię! Co to, to nie ! Zatem trening ogólnorozwojowy mam w małym palcu. Dołóżmy do tego bieg przez płotki (rozwalone zabawki), ubieranie się na czas, czy żonglowanie życiem zawodowym i prywatnym. Domowa olimpiada i cyrk w jednym.

Problem jest taki, że powyższe aktywności nie zbliżają mnie nawet na milimetr do osiągnięcia wymarzonej, atletycznej sylwetki.

Były czasy, że katowałam się ćwiczeniami, dietami i nic dobrego na dłuższą metę z tego nie wyszło. Jako osoba niezbyt pewna siebie zawsze wymagałam od siebie więcej i więcej. Miałam na to czas, miałam na to zapał. I zamiast spróbować pogodzić się z tym, że nobody’s perfect, robiłam wszystko tak, jakby moje ciało było dla mnie okropnym, wrogim miejscem. Męczyłam je i przesuwałam jego granice wytrzymałości. Zdrowie? Jakie zdrowie. Tu i teraz jest najważniejsze.

To się jednak zmieniło. Zostałam mamą. Mam za sobą dwie ciąże, a kto mnie zna, wie, że akurat co jak co, ale tyć w ciąży to ja umiem jak mało kto. I nie, że ja po prostu dużo jadłam. To też, ale moje dzieci nie należą do drobnych, więc zawsze i wszędzie najpierw pojawiał się brzuch, a później jakby doczepiona do brzucha – ja. Sielanka 9 miesięcy, a później hmm…no cóż. Nie każdy wie, jak wygląda kobiece ciało po ciąży, ale jeśli nie wiecie, to Wam powiem – nie wygląda jak Ania Lewandowska (no chyba, że ktoś całe życie ćwiczył tak jak ona, wtedy jego organizm inaczej sobie radzi z tak diametralnymi zmianami fizjologicznymi i szybciej wraca do siebie). Ciało po ciąży jest niekształtne, miękkie, opuchnięte, bolesne. I wcale nie wraca do formy wraz z urodzeniem bądź wydobycinami* dziecka z naszego wnętrza. Dorzućmy do tego laktację, i mamy komplet. Możesz mieć rozstępy i cellulit. W sumie bez ciąży też. Sama patrząc wtedy w lustro byłam przerażona. Właściwie nawet nie chciałam na siebie patrzeć.

Co jeszcze oprócz domowych obowiązków, i opieki nad noworodkiem może wymyślić sobie świeżo upieczona mama? No pewnie – skoro wszyscy mówią o szybkim powrocie do formy, to ja też! Ja też chcę tę formę, czymkolwiek ona jest! Nie zjem tego, nie zjem tamtego, bo za dużo. Co z tego, że te małe ssaki wyciągały ze mnie kosmiczne ilości kilokalorii dzień w dzień. Jesteśmy pokoleniem instant recognition i tak samo ma być w naszym życiu. Idealna sylwetka, najlepiej tu i teraz, od razu po wyjściu ze szpitala. Byśmy niczym księżna Kate mogły powabnie zapozować do zdjęcia. Ale ciało ma swoje granice, i ja też je poznałam. Zaczęły się problemy ze zdrowiem, i to nie tylko wynikające ze złej diety i braku dbania o siebie.

Długo mi zajęło przepracowanie tego. Nie jest idealnie – samoakceptacja to nie jest coś, co da się uzyskać, jak jakiś order z ziemniaka. To wymaga dużo czasu, pracy i czasem łez. I nie jest dane na zawsze. Każda kobieta ma jakąś czułą cząstkę, która ledwo wprawiona w drganie, wywołuje lawinę złych emocji. Poza tym zawsze będziemy, jak to Kasia Nosowska śpiewała:
„Zbyt ładna dla brzydkich
A dla ładnych za brzydka
Za gruba dla chudych
A dla grubych za chuda”.

Ale jestem mamą – moje ciało jest niesamowite. Urodziłam dwie cudowne, zdrowe dziewczynki. Przetrwałam operacje i rekonwalescencje. Mam siłę, żeby rano wstać i robić mnóstwo tych zwyczajnych rzeczy. Nie przenoszę gór, mam rozstępy, pracuję, mam fałdki, wychowuję, mam szerokie biodra i kościste obojczyki, biegam, pomagam, wycinam, rysuję, śpiewam, piszę, wspieram, jestem też żoną, córką, przyjaciółką. I to wszystko dzięki zasłudze tej niedoskonałej formy – mojego ciała, które gdzieniegdzie ma za mało, gdzieniegdzie za dużo. Codziennie uczę się jak je kochać i opiekować się nim bez wyrządzania mu krzywdy. To nie jest łatwe – tak jak w każdej relacji mamy zgrzyty i czasem niezrozumienie. Ale wierzę, że moje ciało pomoże mi jeszcze nie raz osiągnąć rzeczy potencjalnie niemożliwe.

Dlatego w życzeniach noworocznych życzyłabym każdej kobiecie więcej zrozumienia i miłości dla siebie. To ciało jest tylko i aż formą, która nosi w sobie niesamowite, silne, kochające i utalentowane dusze. To czy mamy duży czy płaski tyłek, brzuch czy uda nie definiuje nas jako ludzi. Nie muszę też chyba dodawać, że to co my widzimy w lustrze najczęściej nie jest spójne z tym, co widzą inni ludzie. Wiem, że wyszedł mi trochę wpis z serii #bodypositive, ale może tak miało być. Zwłaszcza, że zbliża się okres świąteczny i wiem, że niektóre kobiety drżą o to, ile kg więcej pojawi się na wadze przez świąteczne serniczki. Pozwólmy sobie na radość z jedzenia, celebrowanie bliskości z rodziną, a nie zamartwianie się liczbami. W końcu dopiero od 1 stycznia zacznie się „nowy rok, nowa ja”. Niech stare „ja” dobrze się naje, zanim komuś wpadnie do głowy od 1 stycznia być na niepotrzebnej diecie 😉

Cheers!

*Dzieci urodzone metodą cesarskiego cięcia nie obchodzą urodzin, a wybodobyciny, Wszak matka ich nie urodziła, a zostały zeń wydobyte. Logiczne, prawda ?

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: