Dlaczego nie stara Multipla?

Jak zawsze najgorszy czas antenowy, 22:00 w środę, nikt się nie spodziwał, wszyscy potrzebowali! Dziś będzie feministycznie, anty-szowinistycznie i bardzo stronniczo. Jeżeli masz ból tylnej części ciała na myśl o tym, że stereotypy są krzywdzące, i nie ma co walczyć z wiatrakami – to od razu proszę w tył zwrot bo nie mam tu przestrzeni na edukowanie dziadersów ☺

Sprawa ma się następująco. Z urodzenia, przymusu i finalnie zamiłowania jestem fanką fajnych samochodów. No nie wstydzę się tego. Prędzej się obejrzę za zacnym dwuśladem (nie mylić z pośladem….) niż za kierowcą owego. Rozkładam ręce – co robić? Zwykło się takie niewiasty nazywać blacharami, jakby cała finezja fajnych bryk tkwiła w karoserii… no hellou!

I tu się zaczynają schody. Bo o ile mężczyzna kupując samochód za równowartość kilku zalanych do pełna baków (nie ma co się śmiać niedługo droższe będzie tankowanie niż zakup :P) jest traktowany z szacunkiem i uznaniem – no ba, przecież zapracował, pewnie się zna i ni mniej ni więcej – ta cudna maszyna jest niczym więcej jak dopełnieniem jego klasycznej zajebistości i ugruntowaniem pozycji społecznej… tak w przypadku pań… ulala. No tutaj już sprawy mają się nieco inaczej.

Załóżmy już, że w towarzystwie przyznasz się, że lubisz auta – nie zdążysz policzyć do 3, i na bank znajdzie się ktoś, kto powie, że zazwyczaj kobiety kupują auta stosując wyłącznie kryterium tego czy jest ładne. No bo przecież silnik, parametry, bezpieczeństwo – to się nie liczy. Ma być ładne i koniec. Czego nie rozumiesz?

Co do tego, że ma być ładne to się zgodzę, i sama uwielbiam oglądać i testować cuda inżynierii motoryzacyjnej – ale, jest jedno „ale”. Zazwyczaj rozmowa kobiety z mężczyzną na temat wyboru auta kończy się gdzieś pomiędzy „ile $$”, a „haha, bo dla Was to się liczy że ma być ładne, a nie niezawodne”. No pewnie, a Ty za to jeździsz swoją M5, bo kolejka po Multiplę była za długa…

Ludzie! Dlaczego nie można raz na zawsze przyjąć i zgodzić się co do jednej kwestii – samochód to jest dobro poniekąd luksusowe, bo jak wiadomo – da się bez niego żyć, i nawet czasem wypada zobaczyć, jak to jest w autobusie czy w metrze. Kto wie – może poznacie tam kogoś interesującego, a jeżeli nie to przynajmniej będzie szansa na zaktualizowanie bazy wirusów i wyczerpanie potrzeby przebywania w przestrzeni publicznej na kolejnych parę lat. Do brzegu – auto ma służyć Tobie, i jeżeli przy tym może Ci się podobać i zachwycać – why not?! Co w tym złego? Jak to mówią – lepiej płakać w Mercedesie niż w PKS’ie ☺

I to nie jest tak, że się wymądrzam, bo sama mam tylko niezawodne samochody i mucha nie siada. Kto mnie zna ten wie, że jeszcze do niedawna woziłam się z wysoko podniesioną głową nawet w trzyliterowym cudzie techniki tuż z za zachodniej granicy, który nie ma co się czarować, ale lata świetności ma już za sobą. Lata świetlne za sobą. 🙂 Zimny łokieć – pewnie, ba – uchylam szyby i puszczam głośniej muzykę niczym typowy Seba z Pragi. Ale nie dla lansu – to czysty pragmatyzm, gdy klocki zgrzeją się na tarczach i wydają ten śmieszny stukający dźwięk… wystarczy puścić głośniej muzykę i od razu jakoś lżej!

Ale do brzegu – skąd to przeświadczenie, że facet może kupić auto biorąc pod uwagę kryterium wyglądu, a gdy robi to kobieta to świadczy o jej ignorancji, niewiedzy i braku odpowiednich kompetencji poznawczych? No bo jak – sama wybrała? A tatuś to był z Tobą na jeździe próbnej? Pewnie mąż wybrał, co mogłaś zrobić?

Serio? W XXI wygłaszać tak małostkowe, szowinistyczne i krzywdzące osądy – nie godzi się Panowie, nie godzi się! I oczywiście nie mówię tu do wszystkich – sama mam wśród znajomych kilka osób które już nie kopią się z koniem próbując nawrócić świat przekonując, że samochód ma jeździć, a nie wyglądać. Bullshit – ma jeździć i wyglądać ☺ i każdy zdrowy i świadomy wydawanych $$ będzie to rozumiał.

No i moja wisienka na torcie – warsztaty i mechanicy. Bez urazy ale tutaj to czasami świat się zatrzymał – i to nie w zachwycie. Generalnie szanuję mechaników ogromnie – żeby zlokalizować jakieś szmery i stukanie u pacjenta, który nie powie gdzie go boli… podziwiam, z niekrytym uznaniem. Z tym, że wyobraźcie sobie taką sytuację – jadę do serwisu. Faktem jest, że termin umawiał mój małż, ale tak się zdarzyło, że do warsztatu udałam się osobiście – w końcu kto powie więcej o swojej furze niż jej kierowca – czyli ja. I takim radosnym pląsem podążam do uśmiechniętego Pana inżyniera-mechanika, opowiadam, produkuje. Ogólnie – telenowela od początku, facet widzę, że zaraz wyciągnie popcorn na te moje fantazje, ale słucha, słucha, przytakuje…OK. Podepnie komputer – sprawdzi. WOW! Pan tak mocno zaakcentował słowo „komputer”, że gdyby nie jego wiek, miejsce i czas pomyślałabym że ma wylew i potrzebuje pomocy. No nic – podpiął, oczywiście nie obyło się bez „kto to Pani tak spier…dolił?”. I znów do brzegu – myślę sobie, że zaraz przejdę przez Styks, dowiem się co jest na rzeczy, jeśli rozbiję bank, to może nawet zaordynujemy usunięcie usterki. Ale wtedy rozstępuję się ziemia, bo przeuroczy wąsaty Pan raczy mnie teksem „to Pani zadzwoni do męża, to ja mu powiem co tam jest i on zdecyduje”. Kurwa. Witki opadają, prawda?  Bo ja najwidoczniej niegodna jestem, by usłyszeć co się zepsuło, a już żebym miała zdecydować…broń buk, by niewiasta w takie tematy ingerowała! Toż kieszonkowe pewnie dostaję i muszę decyzję o naprawie samochodu skonsultować z opiekunem prawnym, czyt. małżonkiem, nie-mężem czy innym konkubentem.

I doskonale wiem, że nie jestem jedyna z tak odklejonymi przygodami związanymi z tematyką „baba w aucie” (wybaczcie mi to określenie, ale nic innego tak dobitnie nie obrazuje z jakim kuriozum mamy do czynienia). Z niejedną koleżanką płakałyśmy na mechaników bardziej, niż na mężów. To są dopiero dranie. Ci mechanicy! I jeszcze mówią, że filtry regularnie trzeba wymieniać. Skandal, naciagacze! ☺

I tym uroczym akcentem życzę wszystkim luźnej gumki w dolnej części garderoby i dystansu, wszak tylko ten nas uratuje! I wspaniałych aut, które nie są niczym więcej jak środkiem transportu ♥ Peace and love! Nieważny jest cel, a droga.
I niech zaśmieje się każdy, kto jechał na wakacje Fiatem 126P zapakowanym 4-osobami i bagażem.
Na 2-tygodniowe wakacje.
Da się!?

Photo by Nadezhda Diskant on Pexels.com

Jak nie prowadzić bloga?

czyli bezradnik dla ludzi w wiecznym niedoczasie.

Taka historyczna dygresja – to nie tak, że mam 30 lat, i od jakiegoś czasu w wyniku kryzysu wieku średniego postanowiłam dzielić się swoimi mądrościami w sieci. Co to, to nie! Przejawy nadmiernej gadatliwości były rejestrowane i odnotowywane odkąd przestałam na chleb mówić „pep”, więc dość wcześnie. Zatem pierwszy blog był zlepkiem notatek z nurtu weltschmerz uciemiężonej nastolatki, która to przeżywa miłość swojego życia czy tam inny sprawdzian z przyry. Problemy tej samej rangi! Sam design strony to była nie lada gratka – domena na Tenbicie  i zabawy w <html>. Kto sam ustawiał tam migające i ruchome linki uchodził za webmastera. Teraz to już tylko boomer☺

Później wszyscy heheszkowali z blogów, woo-hooo co to za zajęcie. Więc gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że za 15 lat do tego wrócę – noł łej. Założyłabym się o różowe włosy, że ani jednego, ani drugiego nigdy mieć nie będę. No i teraz miałabym rudo-różowe włosy…oh! Ten zakład też przegrałam. #ups

Do brzegu Skowrońska, do brzegu!

Ostatnio znajomy pyta mnie, po co mi ten blog, i że mogłabym podbić zasięgi, gdybym publikowała teksty o jakiś ludzkich godzinach (wtedy, kiedy „się dobrze klika”), a nie – ja – wiecznie uparta – wrzucam te swoje wypociny, to o 22, albo w sobotę, kiedy wszyscy poza internetami.

I tak sobie myślę… no stary – racja! Ty to masz łeb!

Tylko, że ja tu jestem, bo to jest lepsze niż psychoterapia (jak sobie mądry z mądrym pogada, a jak do tego skromny, to już lepiej nie będzie!).

Po drugie – nie wiem jak wy ogarniacie czasowo, ale u mnie to jest mniej więcej tak, że do 9 rano nie wiem jak się nazywam, bo wiadomo – chciałoby się zjeść coś, co ma imitować zdrowe śniadanie, drugą ręką ubieram dzieci i plotę warkoczyki, a trzecią…ups! Później pracka, w której, jakby to ująć – spełniam się twórczo, ale w trochę innym zakresie. A po pracce, jak się uda, to zasłużony relaks na kanapie z kopytami do góry, bo pranie się samo robi, dzieci się same bawią i mąż jakby też zupełnie niczego ode mnie nie chce. Wszystkie moje obowiązki ogarnia osobisty konsjerż, więc mogę sobie leżeć i pachnieć. Od niechcenia czasem przełączę płytę w gramofonie, ale niezbyt często, żeby się nie zmęczyć. No bajka! Jak już ta sielanka się kończy, znudzi mi się to wieczorne leniuchowanie, czyli mniej więcej w okolicach godziny 21, to wtedy myślę sobie….ahhh wreszcie coś napiszę, żeby móc to opublikować o najgorszej, najmniej klikalnej godzinie, gdy już wszyscy idą spać. That’s the spirit! You go, girl!

A tak serio, to dlaczego robię wrzutki w te nieklikalne godziny? Po pierwsze: bo mogę i nic nie muszę. Po drugie: bo tylko wtedy mogę i nic innego nie muszę 😉

I tak – wiem, że wordpress umożliwia zaplanowanie posta na inną godzinę. Tylko po co? Jestem tu TERAZ, i tak wygląda bajkowe życie, gdy próbujesz z niego uszczknąć coś dla siebie. Po co się oszukiwać? Oczywiście fajnie jest mieć zasięgi i czytelników, ale jak wiadomo ja piszę, żeby moi bliscy mogli odpocząć od mojego gadania. Tu przyświeca wyższy cel i dobro o zdrowie rodziny, dlatego proszę uszanować moje publikacje w najgorszym czasie antenowym. Bo ani nie zamierzam, ani nie chcę tego zmieniać

I Wam też tego życzę. Żebyście mieli chociaż chwilkę dla siebie. Mogli, chcieli i niczego nie musieli Peace!

Photo by Min An on Pexels.com

Dzień Dziecka. Utraconego

Strata dziecka to dalej temat tabu. Ludzie jakby boją się zaglądać w oczy śmierci, a rozmowa z kimś po stracie jest szczególnie ciężka, no bo co tu właściwie powiedzieć? Wymęczone frazesy i utarte formułki nie nadają się w tym przypadku zupełnie do niczego. Nawet głupio silić się na coś mądrego, bo po drugiej stronie jest bezmiar cierpienia, którego żadne słowa nie są w stanie tego ukoić.

Skąd wiem? Bo tam byłam.

Będąc w pierwszej ciąży, może nie wszystko było „dobrze” biorąc pod uwagę jej przebieg, ale generalnie będąc pod stałą kontrolą lekarzy udało się dobrnąć do finału. Częste badania, wizyty u lekarzy, zwłaszcza na oddziałach ginekologiczno-położniczych. Dużo by opowiadać, czego tam się człowiek może naoglądać. Ale jedna sytuacja szczególnie zapadła mi w pamięć. Czekając na swoje rutynowe USG, widziałam wychodzącą z gabinetu dziewczynę, z kamienną twarzą i oczami pełnymi łez. Nie wiem jaka była diagnoza. Może choroba dziecka? Może jakaś niewydolność u niej? Nie wiem, ale pamiętam, że dopiero wtedy dotarło do mnie, że to wszystko spotyka ludzi, których mijam na co dzień, a którzy stają się później statystykami poronień. To się dzieje obok mnie – u pacjentki przede mną, u pacjentki po mnie. Ale nigdy u mnie. Przecież jestem młoda, zdrowa i właściwie poza niewielkimi nieprawidłowościami wszystko jest pod kontrolą.

I tak było do drugiej ciąży. Nie będę tu sadzić morałów o kobiecej intuicji i całym tym voo-doo, ale od samego testu i tych jakiś „dziwnych” kresek na teście wiedziałam, że coś jest nie tak. Nawet zbyt wcześnie nie chciałam iść do lekarza żeby potwierdzić ciążę, zobaczyć młodą/młodego na USG. Nay-nay, nope. Jeszcze sobie poczekam. Ale dni upływały i w końcu trzeba było pójść na to USG. Uff, jest wszystko jest jak trzeba. Krewetka (bo tak nazywałam każde ze swoich dzieci w okresie prenatalnym), zdawała się mieć całkiem dobrze jak na takie rozmiary, serduszko biło. Jest ok. W dalszym ciągu jakoś nie wiem dlaczego, ale czułam, że coś jest nie tak. Nie jestem w stanie powiedzieć co, ale odbiegało to zupełnie od samopoczucia na początku pierwszej ciąży. Chociaż każdy wokół mówił mi, że ciąże mogą być zupełnie różne, i na pewno wszystko jest OK.

No i było. Aż do cudnego, słonecznego dnia w środku czerwca. Dzień jak co dzień. Pakuję moją roczną princessę do wózka i ruszamy na podbój szos. Generalnie ten dzień pamiętam jakby był nagrany na jakiś dziwny poklatkowy film. Kiedy zaczynasz ronić, to wiesz, ze to TO. Próbujesz sobie tłumaczyć, że to się może zdarzyć, że krew to jeszcze nie wyrok, położą Cię na oddział podadzą leki i wszystko będzie dobrze. Znałam tuzin takich scenariuszy. Wiedziałam nawet co powinnam dostać, żeby ciąża się utrzymała. XXI wiek, medycyna już potrafi sobie radzić z takimi przypadkami.

Oj, jak strasznie się myliłam.

Warszawski szpital położniczy niczym sklep mięsny w czasach zamierzchłego PRLu. Imię…Nazwisko…Z czym przychodzi? (Czujecie to? Do zapłakanej kobiety na SORze ginekologicznym. Z CZYM PRZYCHODZI? Z raną postrzałową!).

Pomijając fakt, że na „wizytę” czekałam na tym SORze od 13 do 16… to daje 3h, w których może się zdarzyć wszystko. I do ostatniej chwili człowiek próbuje sobie wmawiać, że będzie OK. Dopóki nie usłyszysz od lekarki, która bądź co bądź, chyba pomyliła profesje, bo w trakcie USG rzuciła mi tekst, że już po zawodach, i w moim wieku to się zdarza i to nie problem. Na pewno uda się z kolejnym.

Co za, kurwa, pocieszenie. PO ZAWODACH, UDA SIĘ Z KOLEJNYM, PROSZĘ JUŻ NIE PŁAKAĆ.

Pamiętam tylko, że chciałam zebrać się w sobie na tyle żeby dotrzeć do domu. Cisza w jakiej przechodziłam przez korytarz SORu wychodząc do domu pozostanie ze mną na zawsze. Smutny, współczujący wzrok „ciężarówek” czekających na swoje badanie. Pewnie część z nich, tak jak ja jakiś czas wcześniej, zdała sobie sprawę, że to mogło się przydarzyć im. Taki sam wzrok, jakim ja patrzyłam na tą przeraźliwie smutną, skamieniałą dziewczynę wychodzącą z USG przede mną. W głowie tylko „mi się coś takiego nie przytrafi…”. Wychodzę z tego SORu, myślę że cały świat się zatrzymał, ale jak na złość, mijam uśmiechniętych ludzi, jak to zwykle o 17 w stolicy – ruch na ulicach trwa. Dlaczego, Świecie?! Czy nikt nie widzi, że komuś tu się świat zawalił?!

Każdemu się może przytrafić. Choćbyś przyjmowała idealną dawkę kwasu foliowego, jadła jarmuż, buraki i ćwiczyła prenatalną jogę – każdą to może spotkać.

I pomijając już znieczulicę niektórych osób z personelu – poronienie, utrata dziecka to jest coś co zmienia Cię na całe życie. Nie zrozumiesz tego, dopóki nie przeżyjesz.

W naszej dziwnej mentalności ciągle tkwi podział strat na lżejsze i cięższe. Jeśli ciąża wczesna, to ból mniejszy, gdy bardziej zaawansowana – wtedy masz prawo bardziej rozpaczać. To tak jakby Ci ktoś powiedział, że przecież bez ręki da się żyć. Masz przecież drugą. W ogóle nasze społeczeństwo bardzo lubi uzurpować sobie prawo do oceniania kto, i w jaki sposób może i powinien żałobę przeżywać. Jak już ktoś umiera i jest pogrzeb, to ci wolno, ale jak dziecko jeszcze się nie urodziło, to szybko przejdzie. Nie zdążyłaś się przyzwyczaić. Skąd w nas poczucie, że mamy prawo to oceniać? Skalować poziom rozpaczy i sposób przeżywania?

Nie mam na to odpowiedzi, ale wiem, że statystycznie kilka z Was, które to czyta było w tym miejscu. Przytulam Was wszystkie mocno. I nie mówię, że to minie, że będzie lepiej, bo to zmienia nas na całe życie. I nie szukajmy w tym na siłę sensu. Minęło już kilka lat, i zapewniam Cię, że życie może być dobre, nawet ze świadomością, że brakuje Ci kogoś, kogo nigdy nie poznałaś. Nie wstydźmy się tego. To nie nasza wina, że coś zawiodło. Miłości ❤

15 października to umownie Dzień Dziecka Utraconego.

Photo by Ilzy Sousa on Pexels.com

Tobie to już nie wypada…

Masz tyle, a tyle lat, jesteś matką, żoną, pracownikiem. Dorosłość/odpowiedzialność wjechały na pełnej – wiec generalnie, to musisz widzieć, że pewnych rzeczy, to Ci nie wypada…

Ale czego nie wypada?

copyright agataniegotuje.com

Nie wypada nosić kolorowych ciuchów, luźnych bluz, krótkich spódniczek, trampek czy adików. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo będzie zbyt kolorowo, zbyt krótko, zbyt młodzieżowo, zbyt infantylnie – no nie pasuje. Dorosłym to nie pasuje! Przecież już dziś powinnam przywdziać garsonkę, tudzież jakiś lniany wór, żeby sprostać wszystkim „dojrzałym” oczekiwaniom, co do pełnionej roli i być wystarczająca, by zasłużyć na szeroko rozumianą akceptację, albo chociaż jakiś jej substytut.


Nie wypada słuchać takiej, a takiej muzyki. Teraz to już tylko jazz, muzyka klasyczna i Radio Złote przeboje. Wszystkie wyżej wymienione lubię. Ale dlaczego nie słuchać wszystkiego? Wszystkiego co nam się podoba? Bo nie wypada. A nawet jeśli w zaciszu domowym słuchasz młodszego od siebie o 15 lat artysty, to się nie przyznasz. Bo nie wypada…

Nie wypada mieć kolczyków ani tatuaży, bo przecież musisz dawać przykład dzieciom, a poza tym to niepoważne. Really? Czy to jest ZŁY przykład? Jeśli moje Panny kiedyś zaczną ten temat, to wolę pójść z nimi do salonu gdzie będą mogły zrobić kolczyk czy tatuaż bez zagrożenia zdrowia, ale tez tak, aby za 5 lat nie musiały robić coveru tatuażu wydziabanego po taniości, który miał wyglądać jak motylek, a skończył jak chrabąszcz po przejściach. Zabranianie im tego byłoby niemierzalnym kalibrem hipokryzji. Ale anyway – i tak nie wypada.

Nie wypada mieć kolorowych włosów, warkoczyków, dredów czy tam czegokolwiek. Najlepiej zlać sie z tłumem i czasem nie próbować nawet odrobine odstawać, bo nie daj buk pojawi Ci się w tej kolorowej głowie pomysł jakiejś rebelii. Na co to komu? Same problemy. A poza tym nie wypada – jak Ty będziesz wyglądać przy mężu? Taka jakaś niepoważna..

Nie wypada jechać nigdzie bez dzieci, a już bez dzieci i partnera to nawet nie myśl (no chyba, że do biedry po zapasy). Jak to? Swoje bombelki zostawić? Faceta? Nie kochasz pewnie. Taka egoistka, co tylko o sobie myśli. Zamiast od rana do wieczora tańczyć na mopie, żonglować wyciąganymi z piekarnika pachnącymi szarlotkami na zmianę z orkiszowym chlebem, starać się być idealnym rodzicem, opiekunką, partnerką, to Ty śmiesz myśleć o chwili dla siebie! Bezczelna, phi!

Serio, chciałabym poznać chociaż jedną osobę w analogicznej sytuacji życiowej, która nie chce czasem spędzić czasu z dala od rodziny, w innym gronie. To jest dobre, zdrowe i rozwojowe. Pozwala naładować baterie i odzyskać perspektywę. Ba – może nawet zatęsknić?! Ale wszędobylskie panny Dulskie zawsze będą wiedzieć, co jest dla Ciebie lepsze. A każdy dziaders znajdzie powód, żeby powiedzieć, ze Ci się w dupie poprzewracało.

Nie wypada Ci założyć dwuczęściowego stroju kąpielowego prezentując dumnie (lub ze strachem) brzuch, na którym widać 3 ciąże. Rozstępy, wiotka skora. Co ludzie powiedzą? Jeszcze ktoś się skrzywi lub oburzy, albo co gorsza – jakieś piękne panny, tudzież młodzi chłopcy wzdrygną się na ten widok. Taki niezbyt idealny, jakby nie bardzo z żurnala. Obchodzi Cię to? Zależy Ci na nich? No nie. A nawet jeśli – to tylko i wyłącznie Twoje ciało. I tak trzeba zdać sobie sprawę, ze to tylko powidok, jakiś zlepek tkanek, który tworzy nasze cielesne „ja”. Załóż to, co Ci się podoba, a nie co ma podobać się innym. Z resztą – w ogóle skąd się bierze durne przekonanie, że cokolwiek zrobimy/nałożymy ma służyć temu, żeby się komuś podobać, albo być chociaż zaakceptowanym… why, why, why?!

Nie wypada kupić czegoś dla siebie, bo przecież dzieci tak szybko rosną, i ciągle ich potrzeby są na 1-wszym miejscu… nie wypada zainwestować w siebie, w swoje samopoczucie czy rozwój.
I później-  za te +/- 15-20 lat – obudzisz się z gorzką świadomością, że dzieci całkiem zgrabnie radzą sobie bez Ciebie, i nikt już nie pamięta jak oddałaś wszystkie swoje ambicje i marzenia na przechowanie i przeczekanie. Na kiedyś, na lepsze czasy, na więcej czasu. I okaże się, że nie masz niczego dla siebie, żadnych zainteresowań, pasji ani nawet wspomnień, w których nie ma dzieci i rodziny. I nie zrozumcie mnie źle – rodzicielstwo jest cudowne, ale żeby zatracić siebie?

Tylko wtedy nie będzie już wypadało narzekać. W końcu miałaś tyle lat, żeby cos zmienić. Hm?
Życzę Wam, żebyście bezczelnie korzystały z prawa do robienia/noszenia/mówienia tego, co Wam w duszy gra. Tego jeszcze nikt nie zabronił, a w ogólnym rozrachunku – co Cię obchodzi, co osoby postronne powiedzą czy pomyślą? To wyzwala, spróbuj ♡

Czy wy też całe życie źle…

ściągaliście książki z półek?

Bo ­­­­­okazuje się, że ja tak. A śmiałość, by mnie o tym przekonać, miał jakiś randomowy influenser na tiktoku, czy innych reelsach. Mniejsza z tym. Ale rozumiecie o co chodzi? Może scrollowanie sociali, to nie jest zbyt górnolotna rozrywka, ale człowiek czasem tego potrzebuje, i wiem, że większość z Was to robi. Takie grzeszne, bezsensowne przyjemności jak chipsy z colą ❤

No ale do sedna – scrolluje te płody mądrości i nagle niczym grom w raju z nieba, z ekranu smartfona złowieszczy głos, pytający niemalże retorycznie – „Czy wy też całe życie źle ściągaliście książki z półki?”. Myślę sobie…WTF? Pytanie już w zamyśle jest podchwytliwe, więc łykam to jak pelikan i oglądam dalej – po krótkiej wizualno-werbalnej treści okazuje się, że nie powinno się łapać za grzbiet… tylko najpierw wepchnąć głębiej dwie sąsiednie książki, i tą która zostanie po środku delikatnie złapać najlepiej oburącz 😀 i wyciągnąć bez naruszania grzbietu.

Dobra…myślę sobie – a co jeśli wszystkie książki są na styk dociśnięte do tylnej ściany szafki? I tych dwóch sąsiadujących książek nie da się wepchnąć jeszcze głębiej, żeby środkową wyjąć bez uszczerbku?! Borze szumiący, i mój mózg galopuje w tym kierunku. Tyle pytań, tak mało odpowiedzi… czujecie to? Bo ja też nie.

W ogóle, może to już starość, albo ten kontent w socialach coraz głupszy, ale to akurat losowy przykład. Myślę, że im dalej w las tym gorzej. Tego jest znacznie więcej i codziennie zewsząd jesteśmy bombardowani informacjami co robimy źle, i jak możemy to zmienić. O ile jeszcze instrukcje jak rzucić palenie czy plewić grządki ma jakieś znaczenie, o tyle… instrukcje jak dobrze wyciągać książki, czy też jak prawidłowo otwierać lodówkę mrożą mi krew w żyłach. Aaaarghhhh, gdzie ja jestem?

Z tejże lodówki jeszcze na dodatek wyskoczy Tokarczuk, i powie, że oprócz tego, że źle wyciągam książki z półek, to jeszcze czytelnictwo nie dla idiotów, wszakże tylko elita powinna sięgać po księgozbiory. Bo szanowni Państwo, zapewne słyszeliście jaka inba rozkręciła się, po tym jak nasza szanowna Noblistka uznała, że do czytelnictwa godzi się zabierać wyłącznie osobom o określonej wrażliwości i rozeznaniu w literaturze. I aby te jej książki nie szły pod strzechy… Ja się pytam – to kto ma je czytać? Bo w naszej cudnej Polszy, jak już ludziom powiesz, że są zbyt durni nawet na to, żeby czytać literaturę Tokarczuk, to co im zostanie? Tiktok, insta i FB. W porywach Twitter.

I tu też się dowiedziałam, że coś robię źle, bo o ile pod strzechą nie mieszkam, i dla książek mam w serduszku specjalne miejsce, o tyle wszystkie próby czytania twórczości wyżej wymienionej Pani skończyły się fiaskiem. Nie było katharsis, nie było uniesień. Rozumiem, przekaz, rozumiem dobór słów, rozumiem nawet zachwyty (chociaż nie podzielam). Ale jestem głęboko rozczarowana, że nawet taka osoba jak ona, mająca inteligencję i zasięgi – przekazuje taki flow, że jak jej nie rozumiesz i nie lubisz, to jesteś dzięcioł spod strzechy. A spróbuj w towarzystwie rzucić, że te zachwyty, to może przesadzone…lincz jak nic, ostatecznie jakiś ostracyzm społeczny. Takie tam, drobiazgi.

I właściwie gdzie nie spojrzeć, tam mamy kolejną ekskluzywną strefę jedynego-właściwego-sposobu-robienia-czegokolwiek. Bo książki można wyciągać tylko w sposób x, a jeśli czytelnictwo to tylko takie z katalogu y. Gdzie tu sens? Gdzie logika? Gdzie różnorodność? Normalność? Dorzućmy do tego wszystkie tutoriale jak dobrze stać, chodzić, gotować, pracować (ale żeby się nie przepracować!), opiekować się dziećmi, stymulować, ale nie przestymulować, jak zachować i utrzymać relacje itp. itd. I mamy idealny przepis na nerwicę i zaburzenia behawioralne u zdrowych ludzi, bo jak się tak zastanowić, to jest spora szansa, że może krzywo stawiasz stopy albo źle układasz palce trzymając smartfona. Who knows?!

Ale, żeby ten cierpki przekaz nie pozostał z Wami na pożegnanie, to dodam, że mam świadomość, że na socialach można znaleźć mnóstwo wartościowych treści dopasowanych do zainteresowań i nastroju. Ja to wszystko wiem… tylko po co ta reszta? 🙂 Tylko dla zasięgów i fejmu? Niech mi to ktoś wytłumaczy, bo nie zasnę!

BEZRADNIK PRZEPROWADZKOWY

Ostatnimi czasy miałam przyjemność wziąć udział w karkołomnym przedsięwzięciu polegającym na zmianie miejsca zamieszkania wraz z całym dobytkiem materialnym i stadnym, czyt. rodzina 2+2. Jako, że przerzut na dystans circa 230km odbył się już kilka tygodni temu, to gdy kurz, emocje i kartony opadły, jestem gotowa podzielić się swoimi przemyśleniami na temat samej przeprowadzki. Nie ma za co 🤗🤡🏠

️1. Nie wybieraj na przeprowadzkę najbardziej gorącego dnia w sezonie. Trust me, stosy kartonów i pot lejący się tam gdzie ja nawet nie. Ogólnie znam przyjemniejsze zajęcia w takie dni…🏖 🏝 🌞

2. Przed przerzutem upewnij się, że w Twoim niezawodnym samochodzie nic się nie zepsuło…i oby to nie była klimatyzacja w niedzielę, gdy przeprowadzkę masz zaplanowaną na poniedziałek (przypominam, że przypadkowo ów poniedziałek zapowiada się jako najgorętszy dzień bieżącego roku 🥵).

3. Na pewno masz za mało kartonów. Choćby skały robiły brzydkie rzeczy, to na pewno masz za mało kartonów. I nie wierz, jeśli ktoś Ci powie, że spakujesz kuchnie w 5 kartonów. W 5 kartonów to możesz schować ale pomysł spakowania kuchni w mniej niż 10 pudeł. Been there, done that. (a osoba, która mówi, ze jest inaczej to jakiś podstępny troll!).

4. Już mówiłam – masz za mało kartonów. Powtarzaj to jak mantrę.

5. W trakcie pakowania, które trwa już 2-3 dni stracisz sentyment do każdego ciucha, z którym nie widziałeś/łaś się przez ostatni rok. Po prostu nie będzie Ci się chciało przewozić i rozpakowywać ich w nowym miejscu. To akurat jest super opcja na odchudzenie szafy i bolesną samoświadomość, że mimo iż wydaje Ci się, że nie kolekcjonujesz rzeczy to jednak… ta kiecka sprzed 5 lat się nie wybroni 🙂

6. Nie pakuj pokoju dziecięcego w obecności małych belzebubów. Porażka tej inicjatywy odbywa się już przy pierwszej zabawce odłożonej na stertę „do oddania”. Nawet jeśli to plastikowy widelec przyniesiony nie wiadomo skąd, ale wiesz ze nie pochodzi z Twojego dobytku, a już na pewno wiesz że służył do wszystkiego tylko nie do jedzenia.

7. Weź rozwód. Serio, lepiej przed niż po, będzie mniej rzeczy do przewiezienia 😆 Przeprowadzka do innego miasta z dwójką dzieci jest jak Squid Game w dorosłym życiu. To się nie może udać, a jeśli już się dokonało, to kończysz tak pokiereszowany psychicznie, że żaden widok z okna Ci tego nie zrekompensuje.

8. Zastanów się 3 razy zanim zabierzesz coś, czego na pewno nie użyjesz. Vide – drążek do podciągania, którego nie masz gdzie zamontować albo ozdoby, które w trakcie demontażu zostawiają więcej zniszczeń niż wrażeń wizualnych.

9. Odwiedź siłownie jakieś 2 miesiące przed przeprowadzką. I nie po to, żeby zrobić sobie tam selfie. Lepsze będzie na stosie kartonów. Ale idź na tę siłkę, nawet jeśli planujesz przekazać spory datek na firmę przeprowadzkową i silnorękich panów, którzy przerzucą Twój dobytek do busa. Zanim oni to zrobią, to Ty schylisz się i zrobisz martwy ciąg za wszystkie lata, w których nie wiedziałeś że coś takiego istnieje, i za kilka kolejnych. Jeśli nie chcesz skończyć na ortopedii – trening wskazany 💪

10. Przemyśl tę przeprowadzkę…dwa razy, albo i trzy 😇

Photo by cottonbro on Pexels.com

Przyjaźń? Że co?

Pamiętacie jak łatwo nawiązywało się przyjaźnie w okresie dziecięcym? Dzieci w istocie są szczere i dobre. Dlatego te relacje są takie naturalne, nie podszyte żadnym ukrytym motywem, zyskaniem czegokolwiek. Ot tyle – świetnie mi z Tobą, zaprzyjaźnimy się?


Skąd w ogóle dzieci wiedzą z kim się zaprzyjaźnić, a z kim nie? To tez jest naturalne! Jeśli czyjeś towarzystwo nas uskrzydla, możemy na kimś polegać i działa to w dwie strony… wydaje się to być umiejętność zupełnie naturalna i pozwalająca przetrwać. Zazdroszczę mojej starszej córce, która bez cienia zawahania podchodzi do obcych dzieci i zupełnie bez stresu wchodzi z nimi w interakcje. Za chwilę razem biegają i rozrabiają. Ja oczywiście mam już w głowie pięć czarnych scenariuszy – przecież ktoś może powiedzieć jej coś niemiłego, wyśmiać, oszukać, wystawić, a już najgorzej – zepsuć zamek z piasku. Ale biorę pięć głębokich wdechów i myślę sobie – stara wyluzuj, masz fobię społeczną! 😛 A tak szczerze, to staram się nie robić jej projekcji swoich własnych lęków, chociaż wiem, że zapewne nie uchronię jej przed wszystkim.

Generalnie jak wiadomo, człowiek jest istotą społeczną i o ile nie jest w żaden sposób psychospołecznie rozregulowany lub dotknięty jakimś zaburzeniem, to relacje z drugim człowiekiem są niezbędne do regulacji procesów nerwowych, zdrowotnych i hormonalnych. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wiele robią dla nas endorfiny, serotonina i dopamina które w rożnym natężeniu są wytwarzane pod wpływem pozytywnych kontaktów z dobrymi dla nas ludźmi.

Ale co ze znajomościami i przyjaźniami po okresie szkoły, czy już nawet studiów? Tu, już jak na pewno wiecie, sprawa wcale nie jest taka łatwa. Dlaczego? Bo z wiekiem zatracamy dziecięcą naturalność, spontaniczność i szczerość. Chociaż wydaje się nam, że coś tam pozostało…nope. Instynktów nie oszukasz, one niestety grają na nasza niekorzyść i zamiast wpaść w nową relację niczym przysłowiowa kuna w agrest, to zwiewamy gdzie pieprz rośnie. Nabywamy coraz to więcej lęków, jesteśmy doświadczani przez życie wieloma stratami i rozczarowaniami. Wszystko to przekłada się na naszą nieufność wobec intencji innych osób w stosunku do nas. A nawet jeśli intencje są dobre, to przecież zawsze coś może pójść nie tak. Ale najważniejsze…jesteśmy zwykle tak zajęci systemem dom/praca/obowiązki, że na pielęgnowanie bliskich relacji najzwyczajniej nie mamy czasu. A przyjaźń wymaga cierpliwości, wytrwałości i czasu.
Czy to jest łatwe? Długotrwałe? Solidne?
I tu wracamy do punktu wyjścia – wszystko zależy od tego jak dużo samych siebie włożymy w relację z drugą osobą.

Poza tym jak wiadomo najwięcej o drugim człowieku możemy się dowiedzieć gdy przechodzi jakieś trudności. Ale tez o sobie wtedy dowiadujemy się najwięcej. Jak reagujemy gdy bliska osoba ma swoje smutki i kryzysy? Jak się z tym czujemy? Uciekam? Zostaję?

Parafrazując – ciężko nawiązać szczere i długotrwałe przyjaźnie gdy się jest po 30-stce 🙂 ale! Przy odrobinie wysiłku nie jest to niemożliwe. Chociaż nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że to łatwe i przyjemne. Z wiekiem mamy coraz więcej skrzywień, zboczeń i uprzedzeń więc jest całkiem spora szansa…że druga strona też je ma. Nikt nie mówił, że będzie łatwo 🙂

Swoją drogą zawsze przypomina mi się jedna z fajniejszych kwestii z najlepszego serialu wszechczasów:

-Welcome to the real world! It sucks. You’re gonna love it!


Inna sprawa – w obecnym świecie galopującej digitalizacji nasze relacje w dużej mierze przenoszą się do świata wirtualnego. A tu już tak przyzwyczailiśmy się do używania emotek, gifow, memów, że nasza umiejętność rzeczowej, szczerej i prawdziwej komunikacji z żywym człowiekiem twarzą w twarz staje się coraz trudniejsza. Kojarzycie pewnie tekst o kropce nienawiści, kiedy to zamiast uśmiechu na końcu wiadomości ktoś postawi KROPKĘ. Jeżu i borze szumiący – pewnie już mnie nie lubi?! Kuriozum, ale jakie prawdziwe. W sieci możemy wszystko przemyśleć, zastanowić się zanim odpowiemy. Jesteśmy pozbawieni tej naturalnej spontaniczności, intuicyjnych reakcji które budują niepowtarzalne wspomnienia i więzi. Trochę jak pismo obrazkowe i komunikacja w jaskiniach. Ale żeby nie było – sama jestem fanką memów, emotek i gifów. Niech pierwszy rzuci papużką ten, kto nigdy nie wysłał nikomu „Smacznej kawusi” z prezesem. No hellou?!

Trochę ubolewam nad tym spłyceniem i postępującym usztywnieniem relacji w cudnym świecie, który daje nam coraz więcej możliwości, jednocześnie obdzierając nas z umiejętności najbardziej podstawowych i potrzebnych do życia jak tlen ❤ Ale to już chyba domena przekroczenia 30stki. Wiecie, nostalgia i te tematy. Wystarczy, że dostanę kataru i już się zastanawiam nad sensem życia, czego też owocem jest dzisiejszy wpis. Nie od dziś wiadomo, że Katarek i Karetka z jakiegoś powodu składają się z tych samych liter…if you know what I mean…

To teraz hop – do realnego świata. Zaprzyjaźnijcie się z kimś! A co Wam szkodzi? 😉

Jeżeli macie wątpliwości to proszę na YT: Justice – We are your Friends

Photo by Pixabay on Pexels.com



O tym, dlaczego nie może Ci być źle.

Żyjemy  czasach, w których każde złe przeżycie próbuje się zamienić w szansę na rozwój, okno mające nam dać nową perspektywę do wzrostu czy zmian. Pozytywnych oczywiście.

Nieważne co nas spotyka – osobiste dramaty, porażki, smutek, strata czy żałoba – próbuje się nas wkręcić w szaleńczy wir, mający sprawić – w myśl „co cię nie zabije, to cię wzmocni” – że absolutnie każda okropność jaka się nam w życiu przytrafi ma stać się dla nas punktem zwrotnym, zaczepieniem
i motorem napędowym dla dobrych zmian.

Jasne, czasem tak jest. Czasem znajdujemy w takich wydarzeniach sens, i umiemy znaleźć inspirację by coś w swoim życiu zmienić, naprawić, poukładać, zdystansować się. Ale błagam – to jest niewielki odsetek, tym bardziej ten dysonans jest zwiększany przez to, że obecnie oczekuje się od nas czynów co najmniej znamiennych i szukania siły w tragizmie, który nas otacza.

To trochę mechanizm obronny pozwalający nam uwierzyć, że to co nas spotyka ma jakiś większy sens. Odsuwa nasze myśli od przekonania, że w gruncie rzeczy jesteśmy bezradni w stosunku do wielu aspektów naszego życia.

Z powodów osobistych należę do kilku grup wsparcia onkologicznego, i udało mi się ostatnio przeczytać wyznanie jednej z onkologicznych pacjentek – dziękowała ona za to, że spotkał ją rak. To ją odmieniło. Po wyzdrowieniu zmieniła swoje życie i wszystko kończy się happy endem.

Tego się od nas oczekuje – nawet jak spotyka cię największe egzystencjalne guano, jak np. nowotwór – nie poddawaj się! Nie daj się złamać! Walcz! Wiecie co? Bullshit. Nie każda historia ma happy end, nie każdy znajduje siłę do walki. Ale żeby dziękować Bogu (czy jakiejkolwiek innej wyższej sile) za to, że spotyka nas coś takiego? Nope. To już wykracza nieco poza moje racjonalne rozumowanie. Oczywiście z całym szacunkiem dla opisanej bohaterki, bo to musi być heroiczny wyczyn – pokonać chorobę i jeszcze być za nią wdzięcznym.

Inna sprawa, ze jak człowiek zdrowy, to dziękuje Bogu, ale jak choroba nie poddaje się leczeniu, to zazwyczaj winni lekarze. Ot, taki semantyczny paradoks.

Racjonalizowanie dramatów i tragedii w myśl idei ciągłego wzrostu i rozwoju duchowego. Tak to widzę.

Dlaczego nie dajemy sobie prawa do smutku? Bólu? Pretensji? Słabości?

Kiedyś, gdy człowiekowi przydarzał się jakiś dramatyczny wypadek, choroba, strata, smutek – dawano takiej osobie przestrzeń i czas na przeżycie tego. Całe rodziny, bliższe i dalsze opiekowały się taką osobą, zapewniając jej możliwość do zdrowego przeżycia większości emocji, nawet tych trudnych. Poskładania się w całość, bo nie oszukujmy się, ale niejednokrotnie właśnie tacy jesteśmy – rozpruci, rozsypani, rozszarpani.

Świat zaś, aktualnie daje nam dwie opcje – mamy albo uznać, że życiowa drama to szansa do wzrostu, albo hej – jeżeli nie radzisz sobie – spokojnie, zaraz znajdziemy dla ciebie bardziej lub mniej farmakologiczną metodę na poprawę Twojego stanu. Tak, abyś w miarę szybko mógł/mogła wrócić na swoje miejsce, i robić to co do ciebie należy bez utraty dla krajowego PKB.

A gdzie w tym wszystkim miejsce na osławione „przepracowywanie” traum? Nie bez powodu ujmuję to w cudzysłów, bo nie wszystko da się przepracować, i nie wszystko będzie miało jednostronnie pozytywny rezultat. Czasem po prostu jest źle. A my robimy wszystko, żeby się od tego odsunąć, uznać, że to tylko przeszkoda do pokonania, sygnał do zmiany na lepsze. Dajemy sobie wmówić, że nasz stan, jakkolwiek zły by nie był – albo możemy sami z niego wyjść, oczywiście najlepiej cali na biało, albo dostaniemy na to odpowiedni medykament.

Co najmniej, jak gdybyśmy byli nieśmiertelni.

Photo by Ryanniel Masucol on Pexels.com

Pa, Mamo

Kiedy publikowałam ostatni wpis (całkiem dawno, bo w kwietniu…), przez myśl nie przeszłoby mi, że moje życie zmieni się tak diametralnie w ciągu kilku następujących tygodni. Aczkolwiek już wtedy wiedzieliśmy, że mama jest chora. Jak to mówią – rak nie wybiera.

O chorobie dowiedzieliśmy się w lutym. Szybka diagnoza – nowotwór piersi. To nie będzie wpis o szczegółach choroby, jej przebiegu i leczeniu. To jest subiektywny opis moich odczuć, jako kobiety i córki, ale także mamy małych dziewczynek.

Jak już wspomniałam – diagnoza pojawiła się w lutym. Wtedy też w pełnej krasie ujrzeliśmy jak działa system leczenia pacjentów onkologicznych w naszym kraju. Ale to jest temat na oddzielny wpis. Pozwolę sobie tylko nisko ukłonić się każdemu, kto kiedykolwiek musiał przez to przechodzić. Po pierwsze ze względu na chorobę, po drugie z uwagi na to jak system kuleje, i jak wiele osób nie otrzymuje odpowiedniego leczenia. Na czas.

Czas, jak wiemy, jest kluczowy. Dla mojej mamy również taki był. Choroba rozprzestrzeniła się błyskawicznie i zabrała mamę po 4 miesiącach od diagnozy. Po prostu już nic nie dało się zrobić. Pierwsze dni czerwca pamiętam doskonale. Dzień po dniu, chwila po chwili, ostatnia rozmowa. Spodziewałam się telefonu ze szpitala, ale do ostatnich sekund to było częściowo nierealne. Nikt o zdrowych zmysłach nie jest gotowy na takie wiadomości, na taką stratę.

Nie będę próbować nawet opisać jak wielki smutek i żal przynosi śmierć bliskiej osoby. To jest nie do opisania. Ludzki język i ubogość formy nie pozwala na przekazanie choćby namiastki bólu.

Jestem córką, ale też kobietą i matką. Zawsze drżałam słysząc o tym jakie żniwo zbiera nowotwór piersi. Jakkolwiek nigdy w najgorszych koszmarach nie sądziłam, że dotknie to najbliższą mi osobę. I doprowadzi do jej śmierci. Niewiele jest w życiu takich momentów, w których literalnie świat rozsypuje się w drobny mak. To był dla mnie taki moment.

Jako córka straciłam Mamę.

Jako kobieta uświadomiłam sobie, że to mogę być też ja.

Jako matka…sami wiecie. Zrobię wszystko, żeby dbać o zdrowie swoich dzieci, ale nie na wszystko mogę mieć wpływ.

Dziś jest pierwszy dzień jesieni. Moja ulubiona pora roku. Pierwszy raz bez Mamy. Wiem, że zasadniczo pierwszy rok żałoby jest najgorszy, bo każdy dzień przeżywamy niejako po raz pierwszy. Bez tej osoby. Pierwsze wakacje, pierwsze święta itd. Za każdym razem czuję bolesny uścisk w żołądku, że to nie jest zły sen.

Wiem, że nie można w żaden sposób odżałować takiej straty. Wiem, że choćby świat zaczął kręcić się w drugą stronę, to nie znajdę nigdy przeciwwagi, do tego co się wydarzyło.

Jedyne co przyszło mi do głowy, że być może ktokolwiek to przeczyta, spróbuje uzmysłowić sobie jak cenne jest zdrowie. Jak musimy o nie dbać. O bliskich.

To co najlepszego możecie dla siebie zrobić to pójść na badania.

Marzę, aby chociaż jedna osoba umówiła się na profilaktyczne badanie piersi w rezultacie tego co przydarzyło się mojej mamie, i co mogłam tutaj opisać.

Wiem, że drastyczne wpisy, pełne patosu, żalu płynącego ze straty nie przyniosą raczej niczego dobrego. Ale może chociaż to? Może namówisz swoją mamę, siostrę, babcię, córkę, ciotkę, sąsiadkę czy przyjaciółkę by poszła się zbadać?

Albo tatę, brata, męża lub kumpla? Panowie, Was też to dotyczy!

Znaczna część nowotworów piersi (ale też prostaty i wielu innych) we wczesnym stadium jest uleczalna.

Pamiętajcie o tym. A choroba to nie tabu, to nie stygma. Nie bójmy się o tym rozmawiać.

Ale proszę, wybierzcie się do lekarza :*

Ściskam Was najmocniej.

A.

Photo by thevibrantmachine on Pexels.com

Mam dość, a Ty ?

Jak tam Wasz lockdownik? Pewnie tak samo jak ja nie nadrobiliście jeszcze wszystkich zaległych książek, nie zrobiliście porządków w garderobie, nie oprawiliście w ramki tych zdjęć, które to czekają już od pół roku patrząc na Was z wyrzutem za każdym razem, gdy spoglądacie na ich stertę na biurku ?

Wypadałoby też wspomnieć o tym – jak tam forma? Te biegi, sprinty, przysiady i TikTok’owe wyzwania w stylu 30 dni na ekstra tyłek. Forma oczywiście jest, i to nie byle jaka – taka mniej więcej w kształcie pączka.

To było mniej więcej tak – rok temu na początku tego covidowego chaosu, zamknięcia, każdemu się wydawało, że to nawet całkiem dobry moment na uporządkowanie wokół siebie spraw, na które nigdy nie ma czasu. Bo siedzimy sobie w domu, bo jest okazja, nie biegamy do biura, ze spotkania na spotkanie. No fajnie. Nie żebym zazdrościła singlom i bezdzietnym parom (ha ha, może odrobinkę), którzy może rzeczywiście mogli ten czas wykorzystać w produktywny sposób, ale – o, losie – czy ktoś w ogóle wziął pod uwagę tych, którym zachciało się prokreacji i powoływania na świat istot, bądź co bądź, zupełnie nie samoobsługowych?!

O ile rok temu miałam do nadrobienia kilka książek, tak teraz, dzięki ogromowi czasu spędzanego z dziećmi w domu na zmianę ze zdalną pracą – mam tych zaległości całą półkę (no bo kto człowiekowi zabroni kompulsywnych zakupów w księgarniach on line?!). Początkowo próbowałam dziewczynom wymyślać co rusz bardziej kreatywne zajęcia – a to wyklejanki, a to malowanki, może planszówki, tańce z instruktorką przez internet, to zajęcia sensoryczne, to edukacyjne…bla bla bla.

Jak wiemy, sielska idylla, która miała trwać miesiąc, ewentualnie dwa, czy tam kwartał – rozciąga się, z przerwami już prawie rok. Gdyby tak utrzymać ten początkowy poziom kreatywności, to myślę, że niejedna z nas miałaby już na koncie co najmniej kilka publikacji, vlogów, ebooków o odkrywczych metodach na zajęcie dzieciom czasu w sposób ponadprzeciętnie nowatorski.

Tylko że…gdzie w tym wszystkim pranie, sprzątanie, gotowanie? Nie zapominając o tym, ze człowiek nie samym machaniem chochlą w garze i jazdą na mopie żyje. Co to, to nie! Czasem matka musi też przypudrować lico, zażyć odżywczej kąpieli w płatkach róż, oddać się masochistycznym uciechom depilacji nóg (tak tak…ten patriarchalny wymóg jakoś nie chce się od nas odczepić..). Dodajmy też małża, konkubina, partnera, partnerkę, z którymi chciałoby się spędzić czasu trochę więcej niż tylko ponad głowami dzieci, przekrzykując się „I tak Cię nie słyszę !” „Ja Ciebie też!”. Pół biedy, jeśli rozmówcy wydawało się, że usłyszał „kocham Cię!”.

Ponad to wszystko, jeśli by się tak zastanowić, to tuż po porannej pobudce, odżywczym śniadaniu (codziennie innym, przecież musi być zdrowo i różnorodnie!), mamy czas na wspólną jogę z dziećmi, medytację, czytanie tylko-mądrych-książek, tylko zdrowe przekąski, tylko edukacyjne, sensoryczne i stymulujące zabawy, wspólne przygotowywanie co najmniej dwudaniowych, pełnowartościowych posiłków. Nie zapominajmy po drodze o kilku spacerach i aktywności fizycznej na świeżym powietrzu, jakże ważnej dla zachowania zdrowia i rześkiego umysłu! Później oczywiście trochę edukacji, literki, cyferki, granie na pianinie, czy też matce na nerwach. Następnie, jak wiadomo tylko zdrowa kolacja, wyciszanie, bajeczki (psi patrol w TV się nie liczy!), masaże, znów jakaś wieczorna medytacja, granie na gongach tybetańskich itd. Wiadomo – dzień jak co dzień. Czyż nie ?

A wtedy wchodzi ona…cała na biało. Rzeczywistość.

Czyli – jeśli tylko uda się otworzyć oczy po nieprzespanej nocy, prawie na czworakach dotrzeć do ekspresu, by zafundować sobie boski napar pozwalający odzyskać chociaż minimum sił – serwujemy płatki, czy tam śmiercionośne białe pieczywo – ktoś ma jeszcze ochotę kłócić się z 4-latką o to co chce zjeść na śniadanie? Nope, nie ja. Ogarnianie domu, dzieci, siebie, spraw bieżących, gdy cała ekipa jest na tak zwanym kwadracie (co nie jest dalekie od prawdy – nieważne ile masz pokoi, większość aktywności odbywa się i tak najbliżej matki – czyli najbliżej kuchni, bo stamtąd wyżej wymieniona persona może najszybciej zafundować jakąś średnio zdrową przekąskę). I nie zrozumcie mnie źle – ja też chce by moje dzieci jadły zdrowo, ale jeśli mam mieć jakąkolwiek ilość czasu dla siebie, to wolę im podać herbatniki, niż stać godzinę w kuchni i kombinować. Czasem – spoko. Nie codziennie 😉

Ja już nawet nie wierzę w te instagramy. Nie ma opcji, by w dziecięcym pokoju był nonstop taki porządek. By matka wyfiokowana od rana z uśmiechem od ucha do ucha szczerzyła się na tle wylizanej na błysk kuchni. No ściema! Chyba, że w nocy nie śpisz, tylko sprzątasz, albo masz gosposię lub nianię.

Te biedne dzieciaki się nudzą w domu. O ile gdy jest fajna pogoda, można w miarę miło spędzić czas, o tyle gdy tak jak teraz – od rana jest buro i pada, to wchodzą w grę tylko krótkie spacery. Ja sama nie zamierzam naruszać swojej strefy komfortu termicznego – i gdy rzeczywiście na zewnątrz pizga złem – to ja wolę domek i ciepełko. Sorry.

Nie biczuję się, gdy włączam dziewczynom bajki, gdy zamówię jedzenie na wynos, albo gdy kręcimy się w piżamach do południa. Dla kogo to robimy? Dla siebie. Jeśli mamy przetrwać i się nie powybijać, to próbujemy ze sobą nie walczyć. A uwierzcie mi – ostatnia rzecz na jaką macie ochotę rano to spory z upartym dzieckiem, które wie lepiej.

Oczywiście – nie chciałabym tutaj straszyć czy zniechęcać kogokolwiek, kto w najśmielszych marzeniach próbuje myśleć o macierzyństwie. Ale nie oszukujmy się. Ten cały nieplanowany, roczny (z przerwami) lockdownik daje się nam we znaki.

Rodzice mogą mieć czasem dość siebie. Swoich partnerów. Swoich dzieci. I to jest NORMALNE. Nie próbujmy sobie wmówić, że im więcej czasu mamy z dziećmi tym lepiej. Że to taka wieczna sielanka. Bullshit. Dla zachowania zdrowia psychicznego potrzebna jest równowaga. W każdej sferze. A gdy budzisz się codziennie rano, i czeka na Ciebie kolejny raz, kolejny dzień, ten sam wielki kamień, który wtaczasz cały dzień, a najczęściej i tak po drodze w ciągu dnia wyślizguje Ci się z rąk, tylko po to żebyś mogła po niego wrócić i próbować od nowa… I codziennie z niekrytym zdziwieniem i zaintrygowaniem zastanawiasz się jakim cudem te same czynności mogą mieć aż tyle niespodziewanych rezultatów…to nic. To normalne.

Nie jesteś sama. Przytulam Cię mocno i nie zapominaj o sobie.

Jak to mówią – trzeba najpierw napełnić swój kubeczek, żeby móc dać coś od siebie innym. Naucz się odpuszczać, zaakceptuj tę dziwną dynamikę ostatnich miesięcy i uwierz, że jesteś wystarczająca. Wystarczający. Nawet jeśli jest Ci daleko do ideału.

Cheers!

Photo by cottonbro on Pexels.com